Przejdź do głównej zawartości

Grecka tragedia i koty czyli Podróż Poślubna :)

Drugi tydzień po ślubie był tygodniem spod znaku nowych pojęć (tak, jesteśmy właśnie w czerwcu. A niby czasu nie można cofnąć ;))
Mężatka, małżonka, mąż. Plus nowe nazwisko.
Na początku te słowa wzbudzały we mnie falę wielkiej śmiechawki, a raz myślałam, że będę musiała wyjść z biura ubezpieczeń, kiedy Mateusz powiedział "moja małżonka", a do czeluści mojego mózgu dotarło, że to o MNIE. Ostatecznie tylko spąsowiałam i parsknęłam śmieszkiem.
Małżonka.
Mał - żon - ka.
Szok.
Jasne - nie przewidywałam mężczyzny w swoim scenariuszu, zakochałam się, ubrałam tę białą kieckę (cudowną zresztą, o czym będę zapewniać cały czas) i miałam tę świadomość, że mam chłopa i wychodzę za niego za mąż.
Miałam ją przecież.
Ale kiedy białe papierowe motylki i emocje opadły, kiedy minęło parę dni i okazało się, że jestem MAŁŻONKĄ i że mam MĘŻA, musiałam sobie wszystko poustawiać w głowie.
(Dziś, po miesiącu, nawijam o tym bez problemu, umawiam męża do lekarza, w bibliotece mówię, że zmieniłam nazwisko i wcale mnie to już nie dziwi ani nie śmieszy :)).

W drugim tygodniu miałam jeszcze ostatnią konferencję w szkole (rozdałam ciastka i ciasteczka i dostałam swoje symboliczne ręczniki Mąż&Żona, żebym codziennie rano miała przypominajkę, kiedy znów świat stanie mi na głowie), a dzień później wyjechaliśmy w podróż poślubną.
I tak jeździliśmy właściwie przez większość czasu ;)

W środę 26 czerwca pojechaliśmy do Katowic, stamtąd polecieliśmy na Korfu.
Lot znieśliśmy słabo, chyba przez to, że M. źle się czuł, a ja - jak na wierną drugą połówkę przystało - przejęłam część jego trosk. Jakoś parę lat temu leciałam samolotem i uważałam to za wielką frajdę.
Tym razem były turbulencje, M. miał zawroty głowy - więc ja też - a generalnie najzabawniejsze było dla mnie, kiedy w czasie dwugodzinnego lotu, stewardesy zaczęły serwować ciepłe dania jakby wszyscy mieli paść z głodu bez jedzenia (od razu pomyślałam, ile osób rzygnie, jak znowu zacznie nami tałabać...).
Lecieliśmy wieczorem, lądowaliśmy w nocy, więc widok oświetlonej wyspy z góry był śliczny.
Na lotnisku w Korfu nie mogliśmy znaleźć swoich walizek, ostatecznie udało się je złapać kiedy beztrosko krążyły po innej taśmie jak zagubione planety na nieswojej orbicie i busikiem poturlaliśmy się do hotelu.
Ja po locie strasznie ochrypłam, choć właściwie nic nie gadałam. Chyba, że tylko: "Daj spokój, na pewno nie spadniemy. Niby dlaczego akurat my?" jakieś sto razy do bladego jak ściana Mateusza.
Mieliśmy dużo szczęścia, bo zarówno do odprawy, do samolotu, do autobusu i do rejestracji w hotelu byliśmy pierwsi albo jedni z pierwszych, więc jakoś to szło, nie musieliśmy zbyt długo czekać i się frustrować.
Hotelowy pokój przywitał nas lodowatym chłodem klimatyzacji, ale szybko załatwiliśmy sobie z recepcjonistą pilocik (za 10 euro i umiejętności wyrażania pragnień po angielsku). Choć wieczór i tak spędziłam czytając w łóżku książkę w bluzie z kapturem, chrypiąca, wśród lamentów Mateusza, że na pewno znów będę chora na krtań, jak przed ślubem.

Tak się jednak nie stało i kiedy rano wstałam jak młody bóg (czy tam młoda bogini, ale akurat piszę to w na tyle luźnych dresach, że wystaje mi gumka od majtek, a majtki to bokserki, więc trochę jak chłopczur ;D) bez chrypki, wypełzłam na balkon do M., który już kontemplował widoczki.
To była zdecydowanie scena do zapamiętania.
W nocy nie widzieliśmy nic, tylko migoczącą w oddali wodę i światła.
Poranek przywitał nas rozgrzanym powietrzem, lekkim wiaterkiem, lazurowym morzem i genialnym widokiem.
Ja zaniemówiłam, Mateusz nic nie mówił, tylko chłonęliśmy ten widok.
Hotel wybieraliśmy głównie dla widoków, nie był specjalnie nowy, ani wyjątkowo ładny, za to otoczenie miał piękne (i dobrze, że w pokoju nie było tego dziwnego posążka z przyrodzeniem na wierzchu, który widzieliśmy w necie...).
Mnóstwo zieleni, drzewa kwiatów, widok morze z tarasu, z jadalni, z pokoju.

Pierwszego dnia zrobiliśmy rozeznanie na stołówce, ubraliśmy słomkowe kapelusze i wybyliśmy nad morze.
Jednak mimo wszelkich porad odnośnie all inclusive, stwierdzam, że dla mnie jest to opcja idealna.
Po pierwsze - ceny w euro szokowały nas dość mocno. Jasne - nie kupowaliśmy nie wiadomo ile, ale też nie trzymaliśmy kasy w skarpecie. Chcieliśmy przywieźć jakieś pamiątki dla siebie i bliskich (w tym głównie magnesy, przyprawy i oliwę), a czasami po prostu chciało się coś zjeść czy wypić i nie czekać na porę posiłku albo nie biec do hotelowego baru z plaży. Niestety, nie dało się NIE przeliczać, bo kiedy za kawę czy za sok musiałam zapłacić 3 albo 4 euro to wiedziałam, że płacę 13 albo 17 złotych za szklankę napoju (nie, nie wyciskanego soku ze świeżych pomarańczy) i wydawało się to sumą trochę wygórowaną.
Generalnie na co dzień nie jem dużo, choć dziabię coś co chwilę i dziwnie było mi nie podgryzać owoców czy przekąsek między posiłkami, ale kiedy to robiłam okazywało się, że nie mogę wcisnąć obiadu. Musiałam się trochę przestawić na stałe pory jedzenia, ale szybko się do tego przyzwyczaiłam, a jedzenie było super. Baaardzo pod wegetarian i wegan. Mnóstwo owoców, warzyw, mleko migdałowe, sojowe i orzechowe (:D), różne sałatki, różne pieczywa, kilka rodzajów ciepłych potraw na bazie ryżu, makaronu, kuskusu czy czego dusza zapragnie. Płatki, ciasta, lody, kawa. Co kto chce.
Przyznam, że pierwsze dni ładowałam na talerz wszystko, żeby próbować, a potem połowę zostawiałam, ale po trzech dniach wiedziałam, co mi smakuje, co nie, brałam więc mniej i jadłam całość.

Tak więc Dzień 1 - morze.
Plaża była żwirkowo - kamienista, kamyki wciskały się w tyłek (leżeliśmy na kocu), a rano było jeszcze dość pustawo.
Morze było piękne, czyste, bezkresne i... pioruńsko zimne. A ponieważ moją Achillesową piętą jest pęcherz, w zimnej wodzie nie moczę pięt, stóp, nóg i tyłka.
Po prostu.
Pamiętam jeszcze, jak toczyła się moja kariera na szkółce i w policji, a kręciła się wkoło przemarznięć, przeziębień pęcherza i bólu, dlatego dla mnie zimna woda nie ma racji bytu.
W sumie w pierwszy dzień wczasów miałam też okres, acz na to byłam generalnie przygotowana.
No i miałam książkę.
Książkę, którą miałam zamiar podczytywać w chwilach, kiedy wyjdę na plażę z wody, kiedy będę się opalać i kiedy będę się nudzić, a przecież nudzić się nie planowałam.
Już pierwszego dnia, kiedy Mateusz szczękając zębami wchodził do morza, a ja wylegiwałam się na kamyczkach jak foka, przeczytałam większą połowę książki i powoli załamywałam dłonie, że nie wzięłam więcej książek.

Stało się to przyczyną tego, że Drugiego dnia nabyliśmy dmuchany materac. Żebym miała zajęcie, oderwanie od czytania i namiastkę morza.
Próby, żeby go dosiąc bez zbytniego kontaktu dupa - zimna woda były doprawdy osobliwe, ostatecznie się udało i dryfowałam sobie jak rozbitek na swojej tratwie wkoło M. , który miał maseczkę do nurkowania i oglądał rybki. Niestety nie jestem morską dziewczyną, kołysanie mnie zmuliło i przypiekło mnie słonce, dlatego resztę popołudnia spędziłam omdlewając w cieniu, a potem leżąc pół godziny w chłodnym pokoju, żeby nabrać sił. Jak na gada przystało - regeneruję się szybko, ogon mi sam odrasta i wieczorem byłam już podładowana, a wręcz nabuzowana i rozfazowana. Drugiego dnia kończyłam czytać "Pacjentkę" i byłam załamana, co będę robić dalej. Dlatego moją grecką tragedią był brak książek ;)))

Trzeciego dnia pożyczyliśmy samochód i zrobiliśmy sobie małą objazdówkę po wyspie. Chcieliśmy małego Citroena, dostaliśmy dużego Tipo, bardzo ładnego zresztą i choć wąskie drogi, ciasne zakręty i ogrom serpentyn były przykre, to widoki nieziemskie.
Grecja naprawdę jest piękna; te skały, woda, roślinność, pomarańcze i cytryny spadające na pobocze z czyichś drzewek... Bajka ;) No i słońce, ciepłe poranki i ciepłe wieczory.
Odwiedziliśmy najładniejsze i najbardziej znane miejsca, kilka plaż (i żwirkowych i piaszczystych), odbyliśmy jedną dłuuuugą, męczącą wycieczkę pieszą do Porto Timoni (w takich akurat konkurencjach jestem niezłomna i idę, wspinam się i daję z siebie wszystko. Nie mdleję i nie padam. Naprawdę dziwna ze mnie osoba) w skwarze popołudnia, a potem ochłodziliśmy się na skuterze wodnym. To znaczy mąż mój pływał, ja "patrzałam" i nagrywałam. (Noc wcześniej łóżko falowało mi po kilku godzinach na materacu, więc stwierdziłam, że wolę nagrywać z lądu niż pokonywać fale.)
Obiad zjedliśmy w uroczej, malowniczo położonej i - jakże by inaczej - cholernie drogiej restauracji na Logas Beach, gdzie łaziłam wreszcie, brodząc nogami w morzu (ciepłe prądy, najcieplejsza woda). Zamówiliśmy hamburgera dla Mateusza i penne z bakłażanem dla mnie. Oczywiście zeżarłam niecałe pół (zawsze stosuję tę sztuczkę, a co dopiero kiedy czeka mnie powrót samochodem przez serpentyny), Mateusz trochę za mnie dokończył, wydaliśmy grubo ponad 200 zł, a i tak błogosławiłam fakt, że jedzenie mi podeszło. Bo przecież ja, balansująca między niejedzeniem/wegetarianizmem/weganizmem/dziwactwami/upodobaniami i niechęciami nie zjem wszystkiego, co kelner przyniesie. I właśnie dlatego chwalę sobie "bierz i jedz co chcesz".
Późnym popołudniem stał się cud i w hotelowym lobby znalazłam kącik czytelniczy, a tam - tadam - polska książka! Generalnie czytałam jakieś dwie książki autorki, nie wielbiłam jej zbyt mocno, ale i tak ściskałam ją triumfalnie w rękach.
Wieczorem czytałam już właśnie ją, końcówkę "Pacjentki" trzymając na deser.

Czwarty dzień (niedziela) to był dzień miasta Korfu i zwiedzania lotniska.
Korfu było rzeczywiście bardzo ładne i bardzo kocie. Od razu wypatrzyłam rudo białego kiciusia, a jego właścicielka (i właścicielka restauracji) powiedziała, że w mieście Korfu wolno żyjących kotów jest około 45 i wszyscy je karmią. Strasznie chciałam tam zjeść z wyobrażeniem, że trzy małe koty będą mi się ocierać o nogi i wspinać na kolana, ale było za wcześnie na obiad.
Od razu wypatrzyłam też księgarnię i pierwszym konfliktem w małżeństwie była waśń o książkę.
Chciałam kupić jakiś anglojęzyczny kryminał, Mateusz przypominał, że w domu mam stos książek z wesela wielkości mojej osóbki, ostatecznie odwiódł mnie od pomysłu kupowania (chyba popatrzył na cenę, gdzieś między 60, a 70 zł), obiecując, że wrócimy tam później. Nie wróciliśmy, co wypominałam mu do końca pobytu.
Zjedliśmy pizzę i tu kolejny powód, dla którego ciężko ze mną jeść "na mieście". Kiedy jedziemy coś zjeść u siebie, w okolicznej lub trochę dalszej restauracji, ja zamawiam coś dla siebie, M. dla siebie. On zjada całość, ja pakuję na wynos i jem kolejne dwa dni. Jakoś nie widział się nam pomysł pakowania jedzenia w pojemnik i wiezienia go do hotelu, a żeby kupować pizzę dla dwóch kawałków ( ;D) i oprócz tego coś dla Mateusza, musielibyśmy naprawdę lubić przesrywać pieniądze.
Czyli zjedliśmy prostą pizzę bez niczego (margherittę, pierwszy raz bez świeżej bazylii, rukoli, trawy), a Mateusz nie kupił sobie mięsnego dania. Ups.
Na lotnisku musiałam ciągnąć M. za ramię, żeby łaskawie przestał oglądać i nagrywać siódmy z kolei samolot (ten, który się boi latać!).

Piątego i szóstego dnia byczyliśmy się już znowu na plaży nad morzem. Raz wynajęliśmy rowerek i opływaliśmy okolice, raz wynajęliśmy leżaczki i leżałam jak królowa w cieniu trawiastej parasolki. Było to znacznie wygodniejsze niż koc, no i nie musiałam szukać cienia pod skałkami. Niestety nie mieliśmy hotelowych parasoli, a te na plaży też były płatne - 10 euro (za 2 leżaki, parasol i stolik), więc generalnie na co dzień była to za droga impreza.
Ostatniego dnia musieliśmy się wymeldować o 12, a wyjazd na lotnisko był o 20, więc dzień był przekoczowany na basenie. Dzień wcześniej spuściliśmy powietrze z materaca i wpakowaliśmy go do walizki, spakowaliśmy też większość rzeczy. Wieczorem pojechaliśmy na lotnisko i wróciliśmy do Polski.
Nie, lot nie był o wiele lepszy ;).

Podsumowując - było super, zwłaszcza, że była to nasza podróż poślubna no i w końcu pierwszy raz byłam w Grecji. I tak - można się w niej zakochać, oj można.
Sumując wszystko - wydatków było całkiem sporo, ale w końcu taka podróż jest tylko raz.
Za samą wycieczkę (tygodniową) zapłaciliśmy ok. 6000 w biurze podróży. Do tego ubezpieczenie, koszty paliwa (dojazd do Katowic), wypożyczenie auta już na Korfu, koszty pamiątek i pierdół tj. kawa, lody, materac (;D), przekąski, paliwo do wypożyczonego auta, parasolki z leżakami, parking (*tylko jeden był płatny, to było naprawdę na plus, że większość miejsc miała parkingi i to bezpłatne). Gdybyśmy chcieli szaleć i nie trzymali palca na pulsie, wycieczka kosztowałaby na naprawdę dużo więcej, a jednak baczyliśmy na to, żeby nie przebimbać tego, co miało być docelowo odłożone z wesela. Co nie znaczy, że nie wypiliśmy sobie wieczorem (na spółkę z komarami) Sex on the Beach, Mojito, no i że nie spróbowaliśmy loda Kinder Bueno albo nie kupiłam sobie mini kubeczka z greckimi kotami ^^.

Podobało nam się bardzo, odpoczęliśmy, naładowaliśmy baterie, opaliliśmy się, narobiliśmy masę zdjęć i wycisnęliśmy każdy dzień do końca.
Wstawaliśmy rano, zresztą upały i tak nie dawały spać (*klima była, ale ostatecznie robiła w pokoju małą Arktykę), jedliśmy śniadanie i gnaliśmy na plażę z materacem pod pachą. Wracaliśmy tylko na obiad (chyba, że był to dzień wycieczkowy), a po krótkim odpoczynku znowu szliśmy nad morze.
Albo na basen. Na basenie generalnie siedzieliśmy praktycznie do końca.
Popołudnia i wieczory spędzaliśmy spokojnie, bo okolica nie była imprezowa i nam to bardzo pasowało.
Popołudniami często bywaliśmy na dachowym basenie, gdzie było mniej ludzi i mniej dzieci. W basenie pływałam, trochę na materacu, trochę pod materacem, a trochę BEZ MATERACA, CWANIAKI, BO UMIEM PŁYWAĆ. (Jak sięgam nogami dna ;)).
Trochę czytałam, dzwoniłam do mamy, pytać jak Blue.
Po kolacji psikałam się z góry na dół środkami na komary, ubierałam dwie bransoletki odstraszające i szliśmy łazić na spacer wkoło hotelu, na drinki do baru przy basenie albo robić zdjęcia, gadać i podziwiać widoki. Wyżej hotelu był kort i boisko do piłki, ale nie mieliśmy rakietek ani piłek, za to odkryliśmy ciężkie piłeczki z jakiejś bodajże angielskiej gry i grając jak dzieci - z pełną radością i wedle własnych zasad - spędzaliśmy tam czas aż zrobiło się ciemno.
A. Komary mimo repelentów żarły mnie tak, że puchłam i musiałam pić wapno.
Słabą sobie wybrał ten mój M. żonę, nasz gatunek by wymarł, gdyby polegać tylko na mnie ;].
Piliśmy drinki (w moim przypadku to sączyliśmy, smakowaliśmy - próbowaliśmy i oddawaliśmy mężowi), gawędziliśmy z naszym barmanem Jerrym, ja czytałam.
(*czwartego dnia znalazłam angielską "Girl on the train". Triumfalnie dokończyłam "Pacjentkę" i zaczęłam czytać. Na początku byłam załamana, bo nie znałam jednego słówka z pierwszej strony i miauczałam o słownik, potem wywróciłam oczami i czytałam dalej. Bywało, że rozumiałam słowo w słowo, bywało, że nie znałam ani jednego pieprzonego słówka z kilku zdań, ale i tak wciągnęło mnie wyjątkowo, zapewniło zajęcie i uszczęśliwiło, co dowodzi, że jestem pier***nięta i uzależniona od czytania).


Choć dosłownie twarde lądowanie mieliśmy po przylocie do Grecji, powrót do Polski był w cudzysłowie twardy.
Okazało się, że w Katowicach jest 12 stopni.
I o ile w jedną stronę miałam spakowaną bluzę i dżinsy, w drugą już nie (przed zamieszanie z wymeldowywaniem i stroje kąpielowe i okularki zamiast ciepłej odzieży)
Powrót ze Śląska nocą uświadomił nam, że nie będziemy wybierać tak daleko położonego miasta.
Oczy nam się kleiły, tzn głównie Mateuszowi, ja przez jego senność byłam mega czujna.
Wypiłam latte (fuj! dalej podtrzymuję, że to nie kawa, a mleko i że chce mi się po niej bełtnąć) i ostatecznie dopiero przed Sanokiem (!!!) udało mi się wyszarpać kierownicę M.. Tuż po tym, jak zobaczyłam, że ma powieki jak kameleon, do połowy przymknięte i jak wykrzyczałam mu, że zaraz wjedziemy do rowu...
Dalszą drogę jechałam wyluzowana za kierownicą, a M. ślinił się na fotelu pasażera.
Blue nastraszył się nas, jak wjechaliśmy na mieszkanie z walizami, a potem nie mógł się nami nacieszyć. Zrobił kupę ze szczęścia, ja wróciłam do swojej rutyny, sprzątając kuwetę, wycierając mu dupę i śpiąc z Mateuszem po jednej stronie, kotem na poduszce ;))
























































































































































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b