Przejdź do głównej zawartości

Kiedy nadchodzi ten dzień ;)

Ani się nie obejrzeliśmy i nadszedł czerwiec, a z nim dmuchane flamingi w Biedronce, fasolka szparagowa i termin naszego wesela.
Czerwiec przywitał nas burzami i prawdziwymi upałami, a mnie - chorą tchawicą.
Przez ponad tydzień kisiłam się w domu z antybiotykiem i kotem, patrząc przez okno na topiących się żywcem ludzi, wieczorami obmyślałam plan wesela, a w nocy spałam przy otwartym oknie.

W przeddzień ślubu, trwający już tydzień upał w dalszym ciągu nie opuszczał miasta i nieprzerwanie prażył, smażył, dusił.
Wieczór przed weselem spędziliśmy witając gości ze Śląska u teściów, a ja wracając o 23 do domu psioczyłam, że to niebywałe, żeby kłaść się spać koło północy przed własnym ślubem.
Byłam nawet ciut fochnięta, choć nie chciałam przesadzać tuż przed ceremonią, no i już absolutnie nie chciałam zakończyć tego wieczoru kłótnią.
Kiedy położyliśmy się spać, pod naszymi oknami trwała jakaś mało romantyczna potyczka słowna mało romantycznego żula z jego wybranką. Gdy w środku nocy dalej debatowali, sypiąc przy tym słowa na "k" ("Muszę przestać przeklinać" - wymruczałam wtedy do M. i do poduszki), skapitulowałam i zamknęłam okno, żeby wdychać stężone, gęste powietrze mieszkania, ale za to móc w ciszy kontemplować sny.
O piątej nasz panicz Blue obudził nas swoim pianiem przy kuwecie i machając gniewnie ogonem, zażądał sprzątnięcia świeżo wyprodukowanej niespodzianki.
Zaraz po jego porannej toalecie wróciłam z powrotem w pościel, a Blue (czyściutki i pachnący) położył się ze mną na poduszce. Zdążyłam jeszcze tylko z rozrzewnieniem pomyśleć, że oto w dzień ślubu mam taki piękny początek dnia - z mruczącym rozkosznie kiciusiem przy głowie (który nawet wyciągnął do mnie łapkę i wspierającym gestem oparł na mojej dłoni), zanim padłam.

Obudził mnie Mateusz, mający za parę godzin zostać uhonorowanym tytułem "męża", prawie tarmosząc mnie za piżamę w lisy, żeby mnie dobudzić.
Zwlekłam się z łóżka z odciśniętą poduszką na policzku i śpiochami w oczach, stwierdzając, że nawet w dniu własnego święta nie chce mi się wstawać :).
Po śniadaniu zleciałam po schodach do fryzjera (tak mam daleko ;)), a M. pojechał wozić do fryzjera swoją mamę (samochód teściów jako, że ładniejszy i nowszy, stał wypindrzony w garażu i czekał na słonecznikowe dekoracje), dopytać o coś w restauracji etc.
Przez całe te kilku-, a może i kilkunastu miesięczne przygotowania nie odczuwałam stresu, więc bałam się, że w Ten Dzień nerwy i niepokój zdzielą mnie obuchem po głowie, ale nie. Minimalnie szarpnęło mi w żołądku, a trzustka wywinęła małe salto, plącząc się w jelitach i zamieniając na chwilę z głową. Potem wszystko ucichło.
Siedziałam sobie u fryzjera z włosami tłustymi jak nieboskie stworzenie (posmarowałam pół głowy olejkami, żeby na ostatnią chwilę wygładzać i odżywiać długie pasma), a potem dałam je wymyć, wyczesać i wymodelować. M. wpadł na chwilę, podrzucając mi wianek z żywych kwiatków, a panie spytały, czy godzę się na to, by koszulka, którą mam na sobie poszła w kosz, bo nie dadzą rady zdjąć mi jej przez głowę jeśli zrobią mi fryz i nałożą wianek. Struchlałam i poprosiłam o dwie minuty czasu. Mieszkam drzwi w drzwi z salonem, muszę tylko wbiec na drugie piętro i jestem u siebie. Pechowo nie mam żadnej rozpinanej bluzki, same eleganckie koszule w renifery i śnieżynki albo taką grubszą koszulę z czerwonej flaneli (w sam raz na chłodne jesienne wieczory albo siedzenie przy kominku), ale udało mi się złapać błękitną koszulkę, wymiętoloną jakby ją wyciągnięto spod kocącej się kotki (bo wyciągnięto spod kocącej się kotki, ekhm ^^). Starając się nie patrzeć czy nie pozostały na niej żadne ślady dziwnego pochodzenia, wróciłam do salonu, gdzie skończyłyśmy dzieło (wyszło najładniej z łącznych trzech fryzur próbnych), a potem razem z mamą, siostrą i makijażystką, jej kuferkami i lampą udałyśmy się paradą do moich włości. Blue przeraziła taka ilość bab i mazideł, ja poszłam na pierwszy ogień, uciekałam i chowałam się w łazience, kiedy mój M. wrócił na mieszkanie, a potem zjadłam jak gdyby nigdy nic bułkę z makiem, zwinęłam suknię (poprzedniego dnia, gdy zwoziliśmy do restauracji prezenty, magnesy, alkohol i inne pierdoły lało tak niemiłosiernie, że bałam się wyciągać suknię z bezpiecznej szafy) i poszłyśmy do auta. Wróciłam się tylko raz, po plastry na otarcia. Musiałam wyglądać ciekawie, jak pędziłam przez planty w wytarmoszonej błękitnej bluzce i wianku na głowie z plastrami w zębach  ^^.

W domu u rodziców szybko zaaranżowałam sobie swój pokój tak, jakbym dalej w nim mieszkała. Rozstawiłam pudełeczka z biżuterią, postawiłam ramkę z naszymi datami, zawiesiłam suknię na wieszaku w oknie, a koronkową pelerynę zarzuciłam na pożyczony od siostry (a podobny do mojego) fotel. Przespacerowałam się po pokoju w szpilkach (dwa dni wcześniej ćwiczyliśmy w nich pierwszy taniec i niefortunnie zostały przybrudzone, a mój pedantyczny chłopak przetarł je na mokro i zostawił na nich brzydkie smugi i zawilgotniałe plamy. Próbowałam je czyścić na milion sposobów i próbowałam przy tym nie zagryźć M., który twierdził, że nic nie widać, choć ja widziała ślady jakbym szła przez bajoro...), wianku, makijażu (miałam tylko rozświetlacz, tusz i podkład, nawet szminkę miałam stonowaną. Żeby lepiej - pożyczoną ;);*. Nie chciałam doczepianych rzęs ani włosów, chciałam wyglądać bardziej niż naturalnie. Nie miałam nawet cieni na powiekach, za to miałam szramę na dekolcie, pamiątkę po pazurkach Blue, który buntował się przeciwko obcinaniu przydługawych pazurków, o ironio), białym satynowym szlafroczku. Chciałam zadzwonić do lubego i spytać czy fotografki do niego trafiły i czy działają, ale w całym domu ani w żadnym innym telefonie nie było zasięgu. Wtedy trochę się zdenerwowałam, ale szybko zdenerwowałam się bardziej, bo oto nastąpiła chwila ubierania mnie w suknię.

Suknię przerabiałam dwa razy. Raz w salonie sukni ślubnych, drugi u znajomej krawcowej. Ponieważ suknia miała mocno wycięte plecy, kupiłam parę miesięcy temu specjalny stanik, odkrywający plecy. Niestety jak to z naszymi kobiecymi cyklami bywa - raz biustonosz leżał jak należy, raz leżał jak nie należy. Kiedy poprawiałam suknię w salonie byłam w tej fazie, kiedy wszystko wylewa się ponad normę, a waga wskazuje strzałkę w górę, więc panie dorobiły mi pasek i ozdobiły go koronką z sukienki, żebym mogła założyć zwykły biały biustonosz. Gdy jednak parę dni później przyszła znajoma comiesięczna fala - suknia zaczęła ciut wisieć, a biutonosz bez pleców pasował jak ulał. Pobiegłam do krawcowej, która rozpruła naszyty tydzień wcześniej pasek, zrobiła w sukni szlufki i obwiązała mnie biustonoszowymi szelkami jak buta sznurówką. Wydała instrukcje, że mama ma mnie ścisnąć jak peklowaną szynkę sznurkiem, uszyła mi poduszeczkę na obrączki i nie wzięła ani złotówki. Może i mogłam wtedy zadzwonić po mamę, żeby podszkoliła się w wiązaniu mnie, ale miała wtedy inne zajęcia w tym odgruzowywanie domu, więc machnęłam ręką.
Jakże gorączkowo zaczęłam machać rękami w swoim rodzinnym pokoju, kiedy próbując ubrać się w dziwaczne cuda działu bieliźnianego, okazało się, że zamiast jednego długiego ramiączka, którym miałam się opleść, w ręku miałam jakieś śmieszne odłogi!
Ja zbladłam, moja siostra poczerwieniała ze śmiechu, mama się spociła.
Niewiele brakło, żebym wyskoczyła w tych szpilkach, cielistych majtkach i nie do końca przypiętym biustonoszu i biegła do sąsiadki krawcowej, ale jakoś się udało zahaczyć szelkę gdzie trzeba i dopiąć mnie na ostatni guzik. Kiedy już więc miałam stanik - ubrałam i suknię i biżuterię, a gdy do domu przyjechała ekipa nagrywająco - fotografująca, musiałam od nowa się rozbierać, bo przecież (i wiem to ja, stała bywalczyni instagrama) gwoździem programu są zdjęcia sukni powiewającej na wietrze w oknie. Myślałam - to nie problem, zdejmę kiecę, zostanę w bieliźnie. "Nie takie rzeczy już pewnie widziałyście" - mrugnęłam poufale do naszych dziewczyn z oprawy multimedialnej. Z pewnością nie widziały, bo zapomniałam, że mój biustonosz przypięty jest do sukienki i sukienkę owszem zdjęłam. Ale razem ze stanikiem. To znaczy miałam go na swoim miejscu, ale ta jedna długaśna szelka (której bałam się już w ogóle tknąć) dyndała sobie radośnie przy moim kolanie.
Ponieważ sesja przy oknie, obejmująca wieszak i sukienkę obejmowała też mnie, założyłam satynowy zmysłowy szlafroczek.
- Młoda, szelka ci wystaje! - zawołała moja sis,  a ja zlokalizowałam szelkę gdzieś koło swojego prawego buta.
- Wsadź ją w majtki, wsadź ją w majtki! - skandowała moja siostra, a ja ochoczo i posłusznie jak nigdy wepchałam szelkę w cieliste gacie i potruchtałam do okna, żeby szczerząc się i wyginając, zapozować przy swojej ślicznej, koronkowej sukience.
Moja mama tak biegała między pokojami, że w końcu nadziała się na klamkę i moich chrzestnych, którzy przyjechali na błogosławieństwo (nikt inny nie przyszedł, ani sąsiedzi, ani rodzinka, ani dziennikarze, ani strażnicy miejscy) powitała z igłą i nitką w zębach, siostra rozbierała się i ubierała z powodu upału, a ja wdzięczyłam się na fotelu wśród koronek, subtelnie powolnym dla rejestrującej kamery ruchem wdziewając na siebie podwiązkę z ciemnoniebieską kokardką.


Potem były kadry, moja podwiązka na podłodze (znów kłaniają się fazy cyklu), bo była na tyle wyluzowana, że postanowiła mi się zsunąć z uda (dobrze, że w domu, nie w kościele...), przywitanie mojego Pana Młodego przed domem, jego mina i oczy, które nie mogły się napatrzeć... I to jest kwintesencja ślubu - dla tego spojrzenia warto. Warto powiedzieć "tak", warto wydać tyle kasy, warto się podenerwować, warto zmienić życie na rok w jeden wielki ślubny organizer. Dla tego zobaczenia w białej sukni i dla miny mówiącej wszystko ;)
Dalej był jeszcze mój bukiet, bukiet dla mojej świadkowej, żadnych łez, błogosławieństwo, przypinanie pelerynki no i w drogę. Drogi bałam się najbardziej, bo doszły nas słuchy, że może się pojawić brama, dwie lub trzy. Wódka podzwaniała głośno w bagażniku, w bagażniku były też ciastka i cukierki, a ja bałam nie przysięgi, nie pierwszego tańca, a bramy właśnie. Wszystko inne było pewne, mogłam podpytać jak wygląda, przećwiczyć i się przygotować. Nie wiedziałam czego mam się spodziewać po bramie, wcale nie chciałam być porywana i wykupywana, tym bardziej nie miałam ochoty hańbić moich ślicznych francuskich (tak z trudem zdobytych) koronek pyłem, podczas zamiatania ulicy albo podczas wykonywania innych osobliwych zadań.
Szczęśliwie dotarliśmy do kościoła przed czasem, nie zastawszy po drodze żadnych pułapek i zasadzek, jednak grubo po czasie dotarł do kościoła ksiądz, który wprawił wszystkich w lekkie osłupienie swoim spóźnieniem, a na nas - czyli tych, którzy powinni się stresować - nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Czemuż to? Cóż. Zdecydowanie prawdziwym jest stwierdzenie "Szczęśliwi czasu nie mierzą". Nie mieliśmy zegarka, więc staliśmy sobie zadowoleni w przedsionku, uśmiechając się do siebie, trzymając się pod rączkę i witając gości weselnych u kościelnych wrót. Mateusz gawędził beztrosko z kuzynem, ja zamiatałam posadzkę pelerynką.
Nabożeństwo odbyło się z ponad dziesięciominutowym poślizgiem, my kroczyliśmy dumnie i pewnie przez kościół (bez ani jednego potknięcia, upadku, nadepnięcia pelerynki), a potem uklęknęliśmy przy swoich klęczniczkach. I tu pojawiło się pierwsze potknięcie. Mianowicie w tej swojej małej główce nie pomyślałam do końca, co zrobię z bukietem, kiedy pójdę złożyć podpis, oznajmiający wszem i wobec, że jestem już żoną. Dlatego, kiedy po moim natarczywym wpatrywaniu się, proboszcz skinął głową, wstaliśmy, bukiet sfrunął na podłogę, a ja próbując go podnieść deptałam sobie po koronkach. Upłynęło kilka długich sekund w tonie skrzypiec, kiedy miałam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą, ale miałam tylko uczucie "Nic nowego, nic zaskakującego". Wiedziałam, że to nie pierwszy i nie ostatni raz ;)
Mieliśmy małą zagwozdkę kiedy możemy siadać, a kiedy mamy klękać, drobny ubaw, kiedy ksiądz zabierał nieogarniętemu kościelnemu mikrofon, bo podawał go do niewłaściwej osoby plus ja śmiechawkę przy przysiędze. Ale nie jakąś okropną, z trzęsącymi się ramionami i czkawką. Miałam tylko delikatny uśmieszek pod wąsem, poza tym mówiłam głośno i wyraźnie, co było cudem, zważywszy na to, że cały tydzień leczyłam gardło i krtań poruszając się po mieszkaniu z narzuconym przez M. całkowitym zakazem mówienia.
Kolejny błąd popełnili nasi rodzice, którzy mieli dać przykład i wyjść z kościoła, żeby wyszli i goście, a na koniec triumfalnie my, ale że nie mogli się na nas napatrzeć, nie ruszyli z miejsc, choć zabrzmiały już dźwięki marszu Mendelsona. W każdym razie staliśmy nie wiedząc co robić, ja chciałam rzucić w gości bukietem, żeby ich przepłoszyć, ale wtedy nie miałabym czym rzucać na oczepinach, więc poczekaliśmy, a potem wyszliśmy, prawie razem z ludźmi. Nie było to dla mnie jakoś strasznie straszne, a myślę, że uda się złapać jakiś kadr czy dwa, skoro wujek nacykał nam kilka fotek z ołtarzem w tle.

Pod kościołem czekało na nas słońce i masa ludzi, która obsypała nas pieniążkami i ryżem. Wyszliśmy z kościoła z wielkim wyszczerzem, pozbieraliśmy pieniążki.
Przed ślubem zamówiłam chyba 90 ślicznych sizalowych woreczków na magnesy z myślą, że do jednego wsadzimy pieniążki. Pechowo po zapakowaniu weń magnesów gdzieś je zgubiłam i kasę zbieraliśmy do torebki na prezenty. Niewiele brakło, a groszówki wylądowałyby z powrotem na ziemi bo dno torebki wywróciło się niebezpiecznie ku chodnikowi z nadmiaru dzwoniących monet. Potem przeszliśmy do samochodu i z głośnym trąbieniem ruszyliśmy do Szelca.
W aucie zrzuciłam z siebie pelerynkę i szczerzyłam się do opustoszałego miasteczka. Chciałam do wszystkich machać, ale jakoś nikogo nie było.
Zajechaliśmy na parking, gdzie Już Mąż otworzył mi drzwi i wyciągnął z auta, a jak już się najadłam powitalnego chleba z solą i popiłam czystą (wodą, Little Miss M. stanowczo odmówiła wódki), dałam się ponieść. Znaczy zanieść do sali. Mateusz niósł mnie i niósł przez cały korytarz, a ja wciąż się szczerzyłam i dlatego na większości zdjęć wyglądam jak wiewióra... :)
Podczas życzeń zaczęła boleć mnie szczęka od uśmiechów, a uściskom i całusom nie było końca. Dostaliśmy też masę prezentów, głównie książek, jak chciałam, ale znalazło się też wino, drewniany kociak, porcelanowy anioł, obrazek karykatura (Mateusz jara się nim jak dziecko, bo wygląda na nim jak swój dziadek), na którym znalazł się nawet nasz Blue.
Poszliśmy jeść obiad (posiłki jadłam bardzo skromnie, zwłaszcza ze świadomością wiszącego nad nami pierwszego tańca), ochłonęliśmy chwilkę.
No i zaczął się drugi stresujący moment - pierwszy taniec pary młodej.
Ponoć ja wypadłam na bardziej zestresowaną, a dziwne, bo to ja musiałam wydawać instrukcje, jaki ma być teraz ruch ;)
Ogólnie, poza tym że wianek mi się poluzował i z wrażenia trochę się poszpotnęłam, no i że Pan Młody pomylił ciut kroki walczyka - wyszło super.
Na luzie, z uśmiechem, z głośnym "och" i "ach" jak Mateusz mnie podnosił.
A potem mieliśmy drugi i trzeci taniec, dalej w środku, z ludźmi już nie stojącymi w półłuku tylko tańczących wkoło nas.

Największą radość sprawili nam goście, którzy od pierwszych piosenek ruszyli na parkiet i bawili się do rana.
Orkiestra grała super, a my traktowaliśmy ich jak swoich, bo byliśmy wcześniej na dwóch próbach i znałam wokalistkę z genialnym, mocnym wokalem.
Jedzenie było genialne, a ja tylko łapałam kelnerki, żeby moje tknięte posiłki odkładały mi na bok na następny dzień.
Zabaw jako takich nie było - był pociąg, który za sobą ciągnęłam ja, na resztę po prostu brakło czasu, no i nie było potrzeby, skoro parkiet nie pustoszał na ani chwilę.
Był za to uroczysty wjazd tortu z truskawkami (podczas krojenia jedna mi spadła i licząc na to, że nit nie zobaczy, podniosłam ją i wrzuciłam na stolik), zimne ognie na zewnątrz, oczepiny i sesja na tarasie, wśród naszych lampionów i lampek żarówek.
Ogólnie było pięknie, wszystko się udało, wszystko poszło tak, jak sobie życzyłam.
Pogoda była jak zamówiona, kazanie ładne, wyglądałam tak jak chciałam wyglądać - dziewczęco, lekko, delikatnie, wystrój ze słonecznikami był śliczny, dekoracje trochę boho, trochę eleganckie, ludzie bawili się cały czas, a my - młodzi - nie byliśmy sztywni, wygłupialiśmy się i bawiliśmy cały czas, cały czas się szczerząc.
Czas leciał strasznie szybko, choć nad ranem już się trochę ciągnął.
Nogi bolały okropnie, ale po prysznicu i położeniu się do łóżka, czułam się błogo.

Ogólnie ślub i wesele było tym dniem, które z założenia ma być najpiękniejszym dniem w życiu (chyba, że M. uratuje i przyniesie mi rude kocię, wtedy będzie tak samo cudnie), wszystko poszło zgodnie z planem, a nawet lepiej, a ja cieszyłam się każdą minutą, wiedząc, że przeminie błyskawicznie, uśmiechałam się do siebie i do M., a teraz z niecierpliwością czekam na ślubne zdjęcia i film :):))))))



PS Jeśli myślałam, że czas przygotowań ślubnych to armagedon, to powiem Wam, że okres po ślubie, okres zakończenia roku szkolnego i okres podróży ślubnej jest gorszy. Jesteśmy bardzo nie w czasie, ja nie wiem jak się nazywam (oprócz tego, że mam nazwisko męża), dopiero wróciliśmy z Grecji, a jutro jedziemy do Czech. Meble pokryły się nam cieniutką warstwą kurzu, ja delikatną opalenizną, a Blue jeszcze nie wie, że jutro znowu wyjeżdżamy.

PPS Pewnie wpis ma masę błędów, ale nie mam już siły i czasu go ogarniać, a minęło 3 tygodnie od ślubu, wypada coś wrzucić ;)









Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b