Przejdź do głównej zawartości

Cztery szminki

Kupiłam szminkę.
Cztery szminki.
Sobie je kupiłam.
Nie siostrze na "Anny", nie teściowej za leczo z kiełbasą dla M., nie dla mamy, że dzielnie pełniła asystenturę kiedy ja, w fartuszku z namalowanymi cyckami (* kraj pochodzenia: wieczór panieński) z pasją panierowałam kotlety z kurzych polędwiczek.
Nie wiem czy w ogóle jest taki zwrot "kurze polędwiczki".
I nie wiem skąd ta zachcianka na szminki po tylu latach nieużywania szminek w ogóle.
Pamiętam, że kiedy w liceum (czyli dzięki Bogu 10, jak nie 11 lat temu), dziewczyny z okazji Dnia Chłopaka (czy tam Walentynek) chciały zrobić grupowe zdjęcie nas - dziewcząt z pomalowanymi na czerwono ustami dla naszych klasowych chłopców, ja zostałam w domu, bo bałam się, że z moimi pucułowatymi policzkami, cielęcym kujonowatym spojrzeniem i włosami ulizanymi na grzeczną dziewczynkę, będę wyglądać jak mały przygłup...


W zasadzie kupienie tych szminek to był pewien przełom.
Tak samo, jak pójście do Policji (może i trochę już "spi***iałam", ale jeszcze drzemie we mnie resztka charakterku), jak poważny związek (już małżeński), jak kupienie kota (od tego czasu noce są zdecydowanie krótsze, 5 nad ranem jest godziną kupy, a Mateusz od tego dnia się narzeka na niewyspanie i lepiej niż ja zna mój cykl, plus w dni płodne bierze z domu badyl, zawiesza na nim worek z suchym chlebem i wyprowadza się z domu.
Szminka to był krok ku dbaniu o wygląd, kobiecość, urodę. Może nawet świadczył o tym, że zacznę częściej nosić dopasowane dżinsy niż dresy i ładne sweterki zamiast obszernych bluz przyozdobionych wzorkiem z kociej sierści i to nie tylko jak zacznie się wrzesień i praca.
Pierwszy raz pomalowałam się do biblioteki.
Wzięłam prysznic - jak co rano.
Zjadłam płatki, jak co rano.
Ubrałam się w sportowe szorty, nie poświęciłam pięciu minut na ogarnięcie włosów, ale usta pomalowałam szminką.
Szminką, której generalnie nie widać, że ją mam, bo to najbardziej z neutralnych kolorów.
Miałam ją na weselu i choć koleżanka pożyczyła mi ją na całe wesele, nie pamiętałam żeby domalowywać się w ciągu tego dnia czy wieczoru, popełniając najgorszy z możliwych błędów użytkowania szminki - nie poprawiając jej.
Ogólnie furory nie zrobiłam, dostałam opierdziel od bibliotekarki, że wzięłam dużo książek, a dużo mam w domu, choć jak powiedziałam, że zmieniłam nazwisko, zdobyła się na uśmiech, gratulacje i łaskawie przepuściła przez system wszystkie wybrane przeze mnie pozycje.

Drugą - klękajcie narody - różową (!!!), maźnęłam się, kiedy nie miałam zbyt wiele do roboty, więc zabrałam się za porządki w mieszkaniu. Nie tak trywialne i bezmyślne jak zamiatanie czy pranie, a porządkowanie gabineciku, czyli biblioteczki, pokoju do korepetycji albo najczęściej - pokoju Blusia (*wzięty stąd, że poprzedni mieszkańcy mieli tam pokój dziecięcy, nie stąd, że mam pier****a). Przekopywałam się przez sterty dokumentów, wywalałam zeszyty, darłam na drobny mak kartki, gdzie były jakieś dane wrażliwe. Uporządkowałam też koszyczki i pojemniki, gdzie były całe stosy ulotek i wizytówek z branży ślubnej, przypominajki o zaliczkach, cenach, przelewach. Jednym słowem - ogarnęłam organizację ślubną. Poskładałam też książki na regale i wcisnęłam na półki wszystkie prezentowe książki z wesela.
Ostatecznie i tak wylądowałam z miotłą w garści, a pierwszej osobie, której ukazałam się ze szminką na ustach był przyjaciel Mateusza, który przyszedł pożyczyć rakietę tenisową. (Rakietę czy rakietkę?)
Wątpię, by zwrócił w ogóle uwagę, że miałam cokolwiek dziwnego na sobie (poza kożuszkiem z białej sierści na kolanach, od klęczenia w stosie piśmideł i kocich kotów), ale sama miałam dziwnie osobliwe uczucie, że oto ktoś obcy widzi mnie umalowaną po raz pierwszy czymś tak egzotycznym jak szminka, RÓŻOWA szminka, kiedy paraduję po mieszkaniu w dresach, z miotłą w łapie i szminką na ryju. Poza tym akurat ten kolega na ogół widzi mnie w piżamie w lisy i szlafroku albo z maseczką węglową, kiedy grają razem z M. na PS4, a ja snuję się po domu ze znudzoną miną, zabawiam kota i robię im kanapki...
Co jak co, ale szminka (choć różowa!) i tak jest delikatna, na samym szczycie kolorów zbliżonych do naturalnego.

Trzecia szminka nadaje mi wygląd śmiertelnie chorej, co jeszcze chwilę temu (zanim Fundacja "PMS, Jesteśmy z Tobą" ufundowała mi kilogram żywej wody w organizmie) ładnie komponowało się z niezdrowym wyglądem, bladością, podkowami i pociągłą buzią.
Ogólnie to jestem już przyzwyczajona do narzekania na swój niezdrowy wygląd.
Czy byłam nadmiernie chuda, czy nawet jak przytyłam i miałam papule jak u chomika - i tak jest "be", bo bezmięsnie, a ja i tak mam w nosie, co inni mówią.
Zawsze miałam też fisia na punkcie sylwetki i przez większość czasu chciałam być chudsza.
Parę lat temu, kiedy starałam się, byłam na szkole i już w Policji, irytowały mnie moje mocno umięśnione uda, łydki, barki. Chciałam być smuklejsza i bardziej dziewczęca.
Dziś, kiedy waga ni z gruszki ni z pietruszki zaczęła lecieć w dół, tęsknię nie tyle za tą łapą, co za siłą i odpornością, która ze sobą niosła. W sumie do ślubu ładniej wyglądałam jako ciut wiotka nauczycielka z drobną rączką. Inaczej musiałabym sobie zrobić sesję w magazynie broni, z Mossbergiem w ręce, żeby jakoś to wyglądało, a tak? Słoneczniki, maki, bukieciki. A, no Wy tego nie wiecie, bo nie wrzuciłam zdjęć, ale uwierzcie na słowo.
Niestety jednak, co przyszło w parze ze smukłością - nie wiem czy teraz umiałabym podciągnąć się na drążku, na pewno porzygałabym się gdybym musiała przebiec jedno (!) koło na stadionie, a gdybym chciała kogoś obezwładnić, to musiałabym dodatkowo gryźć po rękach i kopać po jajkach, bo sama technika (ekhm) plus masa (gdzie ta minka płacząca ze śmiechu?) nie wystarczyłaby, oj nie.
Ostatnie tygodnie przed ślubem, kiedy byłam mocno na świeczniku zaczęło mnie już jednak drażnić, jak ciotki i klotki narzekały, że powinnam już w końcu zmienić dietę i zacząć jeść mięso. Bo to nic, że wegetarianką jestem od lat 13 i w ciągu tego czasu ważyłam i 10 kilo więcej, ważyłam też jak ptaszek (w gimnazjum i wyglądałam wtedy bardziej niż anorektycznie), byłam tą nabitą i umięśnioną policjantką z napakowaną łapą, a teraz - co się dziwnie zbiegło z leczeniem tarczycy i kłuciem się non stop, żeby kontrolować TSH - ważę 43 kilo i jestem szczuplejsza, ale dalej mam cycki, wyniki książkowe i dużo energii. Ale zresztą co komu do tego, mogę mieć nadwagę, mogę mieć papule, mogę mieć wystające żebra, i co komu do tego, no powiedzcie mi, co? Mogę wziąć ślub, mogę wyjechać do Honolulu, mogę iść do zakonu albo siedzieć w domu i prowadzić hodowlę szopów praczy. No. I. Co?

Ślub minął, emocje opadły, a parę dni temu nawet ciocia babcia zganiła mnie równo, ściskając mnie podejrzanie mocno i niedelikatnie za ręką kiedy sączyłam z nią herbatkę, krzycząc, że "Teraz muszę zacząć jeść mięso, dla dziecka". I choć bardzo racjonalna ze mnie dziewczynka i choć wiem, że moje rozhuśtane cykle plątają się po księżycu i czasami są krótkie jak kij z jednym końcem, a czasami długie jak moje posty, i choć mój bardzo ostrożny Już Mąż ucieka co miesiąc z domu z workiem, to oblały mnie zimne poty.
- Ciociu - bąknęłam niepewnie  - Ale ja nie jestem w ciąży. 
Gdyby nie miała tak dobrego słuchu, dla otuchy i rozśmieszenia samej siebie mruknęłabym pod wąsem "Chyba, że od pięciu godzin", ale ciocia ma słuch niebywale dobry, widać, że jej uszy nigdy nie zaznały słuchawek ani głośnej muzyki.
 - Jeszcze nie! Jeszcze nie jesteś! Ale jesteś mężatką, masz teraz obowiązki! A głównym obowiązkiem jest jeść mięso. Żeby mieć siłę na urodzenie dziecka. Wcześniej to sobie mogłaś. Nie mieć zobowiązań. Ale teraz masz męża, masz jeść mięso.
Ciocia babcia jest moją babcią, chodzenie do niej to dla mnie suma momentów składających się na bezgraniczne szczęście.
Ja wchodzę do niej z uśmiechem, wsuwam na nogi czerwone kapcie, piję herbatę bez cytryny i rozmawiam z nią, słucham każdego narzekania, zapamiętuję każdą chwilę i nigdy, nigdy nie tracę cierpliwości. Chłonę kwiatki na parapecie, jej mieszanie mojej niesłodzonej herbaty i nawet kiedy nie ma nastroju, to ja i tak cieszę się każdymi odwiedzinami.
Ale nie w tym dniu. Nie w chwili kiedy od kilku dni jednoczyłam się ze wszystkimi dziewczynami, którymi targają hormony. Którymi hormony rządzą, bo i mnie dopadła żądza naturalnych mechanizmów.
"Oszukałaś mnie! Oszukiwałaś mnie przez 2 lata!" - wyrzucił mi M., kiedy jechaliśmy do Rzeszowa, a po drodze zdążyłam się obrazić, wydrzeć, rozpłakać, pokłócić i nałożyć mu bezterminowy zakaz zbliżania do siebie jego cytuję łap. Pewnie trochę też było mi przykro, że nie mogę sobie poprawić nastroju zakupami, ale zgodnie twierdzimy, że jeśli chcemy się dorobić i uwolnić spod widma wynajmu, musimy zacisnąć pasa, a przynajmniej nie tracić kasy na głupoty. Szafa moja pęka w szwach, wszystkiego mam dużo, więc kolejne ubrania są mi na logikę zbędne. Zamiast tego nakarmiłam swój nienasycony apetyt zupą pomidorową i pastą, bo dziś, kiedy zmieniły się kryteria, satysfakcję przynosi mi sama świadomość wyjazdu, randki z mężem i to, że ktoś zrobi obiad i przyniesie :)))
Przez prawie tydzień byłam kompletnie nieprzewidywalna, niedobra, nieznośna i nabuzowana, więc chciałam tylko zaszyć się w spokojnej kuchni cioci z tą jej ceratą na stole i porozmawiać o pogodzie, kwiatkach i kotkach.
Kiedy ciocia zaczęła mi ględzić i upominać mnie (choć za chwilę stuknie mi 30tka i każdy - i ja i Wy wiemy, że prędzej mi grzyb na plecach, ee, znaczy się kaktus na dłoni wyrośnie, jeśli zacznę jeść mięso albo zajdę w ciążę ^^) spotęgował się mój wisielczy humor i chęć na rozszarpanie zębami każdego, każdego kto choćby odrobinę mi podpadnie, nie umiałam udać więc, że nie słyszę tylko zwinęłam się i poszłam do domu. 
Popłakać.
Wkrótce już ze szczęścia, na co mój M. szczęśliwie wrócił do domu i triumfalnie rozwiesił za okno czerwoną flagę szczęścia, po czym chwycił mnie w ramiona i już nie chciał wyrzucać za okno
A chorobliwą szminkę używałam bardzo oszczędnie, wtedy nadaje lekki kolor, ale bez wrażenia, że zaraz dostanę sinicy i padnę.
Jednak po kilku próbach stwierdziłam, że nie. To nie to.
Z tą szminką na ustach wyglądam wyjątkowo niekorzystnie.
Nie mam jednak co z nią zrobić, nie mam komu oddać.
Najbliższe okazje to urodziny teścia, ale nie dam mu przecież szminki, a do Mikołaja za daleko.


Szczęśliwie mam i czwartą szminkę. Ni to koralową, ni to nude, ale dalej kręcącą się w cielistych odcieniach.
Też nie widać, że jestem szczególnie umalowana i też nie noszę jej w torebce, żeby poprawiać makijaż.
Ją chyba używam najrzadziej, choć nie jest przecież zła.
Koniec świata, róż wygrywa z koralem i dzieje się to na oczach męża i bibliotekarki...



Od wczoraj mam też zajady.
W obydwu kącikach.
Traktuję je serum na zajady i szminką. Ciocia powiedziała mi, że nieużywana szminka jełczeje i szybko traci okres ważności, a w obecnej sytuacji - czasu oszczędzania, nie jest pożądane.
Tak więc jeśli jest coś co zaburza cykl moich dni - oprócz spania do dziesiątej, czytania na słonku u rodziców albo teściów, porządków albo gotowania wymyślnych dań dla M., to jest to szminka w licznie czterech.
Stoją w zwartym szyku obok miętowego koszyczka z kosmetykami i przezroczystego pojemnika na waciki.
Stoją i czekają aż je użyje.
Do biblioteki, do porządków, a czasem do kina.
Do dobrego samopoczucia i kremu CC, udającego podkład.
Do pracy we wrześniu.
Do domu i do wyjścia z niego.
Do dorosłego życia, żeby oprócz truskawkowej pomadki, kresek i bluz z kapturem, mieć jeszcze małą czarną, torebkę.
I szminkę ;)





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b