Przejdź do głównej zawartości

dialogi

Nie zrobiłam dziś mężowi żadnego obiadu.

Owszem - zrobiłam pranie na krótkim programie, zrobiłam drobne porządki zamiatając mieszkanie, pogwizdując wesoło (że zbliża się wrzesień, a wraz z nim powrót do pracy i równouprawnienia w domowych obowiązkach) umyłam naczynia.
M. zjadł parówki na obiad, a do pracy dostał trzy bułki.
I obietnicę sałatki na kolację.
Sałatkę od razu zaczęłam robić, bo wiedziałam, że albo teraz albo nigdy.
Kroiłam pomidory tak zapamiętale, że pomidorowy sok pociekł mi z blatu na szarego kapcia i mój pantofel - kot wygląda teraz jakby cudem uszedł z życiem z krwawej masakry albo stał się przypadkowym świadkiem morderstwa, gdzie krew sikała wkoło osobliwą trajektorią.

Kot - ten żywy, nie pantoflowy - ze zdumienia, że za nim nie chodzę, nie zaglądam co robi i nie dziubdziam mu słodko do uszka, przyłaził do mnie przez cały dzień średnio co trzy minuty, i a to wylegiwał się koło mych stóp jak pies albo upierdliwie przynosił mi kapsle do aportowania. Czasami od razu przynosił dwa, żebym nie mogła go zignorować.
Ignorować się go nie dało, bo zawodził tak przekonywująco, że doprawdy, ciężko by mi się było spowiadać organizacji chroniącej zwierzęta, że nie dałam mu tylko swojej uwagi. No, i ewentualnie jednej kociej kiełbaski.
Zrobić karierę przy jego absorbującej naturze będzie trudno.
O, znowu szeleści kapslami, już się szykuje, żeby mnie nimi obrzucić i udaremnić pracę.

Do pracy nie muszę chodzić przez jeszcze raptem dwa tygodnie, które wyłączywszy na załatwienia natury małżeńskiej, spotkanie z wyjeżdżającą do kraju zielonych koniczynek przyjaciółką w Rzeszowie (mam nadzieję, że swoje drugie dziecko - męża, odstawię na dwie godzinki do kina na nowy film Tarantino. W najgorszym wypadku zakajdankuję go jego kajdankami i wrzucę do samochodu, jak będzie nam przeszkadzał w rozmowie) szkolenie w pracy, uroczystości rodzinne przeróżne; kurczy się coraz bardziej nieubłaganie.

Nie ubłagałam kota, żeby nie miauczał za mną, jak wychodziłam na szybki spęd rodzinny do Słodkiego Domku, więc rzucając mu pośpiesznie kocie dropsy, zakładałam w rozkojarzeniu stopki na lewą stronę i świergotałam do Blue, że za niedługo wrócę.
Zapomniałam okularów przeciwsłonecznych.
Dobrze, że wzięłam głowę, dokumenty i portfel, bo udało mi się jeszcze kupić awokado i miętowy cedzak w Biedronce.
Odmówiłam zjedzenia deseru lodowego i ciastka, racząc się podwójną porcją wyciskanego soku z pomarańczy, a potem nie dałam się namówić na spacer, tylko uciekłam do samochodu jakby mnie ktoś gonił.

Na szczęście nie gonił mnie ten pająk, ten wielki, opancerzony beżowy pająk, o którego o mały włos nie zaczepiłam brodą, kiedy huśtał się beztrosko na pajęczynie, zwisając z neonu koło wejścia do mojego bloku.
Jestem przekonana, że gdybym jednak w niego weszła, usłyszałoby o tym pół miasta.

Pół miasta słyszało za to miauczenie mojego kota, który dopadł mnie już w drzwiach mieszkania, razem ze swoim domagającym się uwagi miauczeniem i zielonym kapslem.
Kapsel rzuciłam mu za kuwetę, dłużej czasu zajmie mu wydobycie.
Nie.
Nie zajęło.
Przytargał skądś inny.


***
Złapałam rozbiegane myśli, złapałam kubek dawno wystudzonej herbaty, złapałam laptopa.

Znajomy z pracy zaczepił mnie wczoraj na konferencji, bo dowiedział się, że wydałam książkę i po krótkim indywidualnym wieczorku autorskim, na którym na przemian rumieniłam się i kłapałam dziobem, jak to cudownie, lekko i przyjemnie mi się pisze, wpadłam do domu jak bomba, zrzuciłam z siebie wyjściowe ubranie i naciągnęłam na siebie artystyczne, poplamione dresy.
Te szczęśliwe, te upaprane moim rozkojarzeniem, te, które tak lubię.
I dlatego teraz siedzę po ciemku jak głupek, kota nie słyszę już w ogóle - pewnie dostał choroby sierocej od tak rażącego i nieoczekiwanego lekceważenia jego kocich potrzeb.
W ustach mi wyschło, choć herbata stoi metr dalej na ławie, a ja piszę.
Jeszcze nie wiem, co z tego wyjdzie, ale piszę.
Mateusz zaraz wróci i zastanie mnie rozczochraną, zaaferowaną i niezdrowo podnieconą i będzie się zastanawiać czy mam gorączkę czy atak paniki.

Kolega żyje sobie dalej spokojnie, a ja tu powoli zatracam rzeczywistość i wpadam w te swoje schizofreniczne rozczepienie osobowości na kilku bohaterów na raz.
Nie wiem więc, czy mam mu dziękować, czy go opierdzielać.

Wiem jedno - mąż się załamie, jeśli po dwóch miodowych miesiącach dogadzania i robienia obiadku w fartuszku, nagle zacznę mu serwować na obiad mętne spojrzenie, zagryzioną wargę i ćwierkane na głos książkowe dialogi...

















Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b