Przejdź do głównej zawartości

Mrożona kawa

LIPIEC:

Podróż poślubna i wyjazd do Czech były zachwycające, bajeczne i prawie tak samo męczące.
Chłonęłam słońce, widoki, chwile, cieszyłam się nimi, ale i chciałam już powrotu do rzeczywistości.
Do siebie.
Do mieszkania.
Do kota.
Pech chciał, że kiedy wróciliśmy do domu i kiedy wreszcie doczekałam się swoich długich, niczym nie zmąconych dni, pogoda kompletnie się załamała.

Te wakacje miały być zwieńczeniem dzieła. Odpoczynkiem po ślubie. Nagrodą za słabe wakacje w policji. Miały być wypełnione malinami, mrożoną kawą i słońcem. Plus flamingiem w basenie.
Tak - pojechałam w podróż poślubną. Wycieczka do Czech też była super, ale ja chciałam wakacji na co dzień.
Z pogodą, słońcem, relaksem.
Oglądałam na instagramie NORMALNE fotki NORMALNEJ matki z dwiema dziewczynkami w Polsce, która non stop siedziała w basenie, pokazywała świeżo zerwane owoce, opaleniznę, słońce.
U nas słońca nie było.
Był deszcz, było zimno i paskudnie.
Ja patrzyłam za okno i ubierałam skarpetki, jak na jesień.
Tydzień w Grecji był wystarczający, żeby się nacieszyć słonkiem (i żeby zatęsknić za domem i kotem), ale nie nagrzał mnie na tyle, żebym miała zapasy na długą jesień i zimę.
Chciałam słońca rano, w południe i wieczorem.
Na kocyk i książki miała przyjść pora.

Nawet mój tato zrobił teściowi konkurencję i też kupił przydomowy dmuchany basen.
Ani jeden ani drugi nie został jednak w tym roku rozłożony, bo nie było na tyle ciepłych dni.
Upały były, i owszem - w czerwcu.
Na tydzień przed naszym ślubem, kiedy wszyscy byli zajęci przygotowaniami, a ja dodatkowo – chorowaniem.
I tak, z chorą tchawicą i gardłem i krtanią, siedziałam w domu jak kapeć, przyklejałam nos do szyby patrząc na ludzi jedzących lody, ale też wzdychałam z gorąca, wachlowałam kota, ale ale - w nocy spałam w kusej piżamie, półodkryta z uchylonym oknem.

W lipcu, deszczowym i chłodnym lipcu, wkroczyłam w dobrze znaną mi i Mateuszowi już opcję Eskimosa. Do długiej piżamy wsadzanej w skarpetki. No i majty pod piżamą, bo przecież ziąb.
Gryzłam pazury ze złości, że jestem już w domu, że koniec wyjazdów, mam czas, a nie ma pogody.
Mateusz wrócił do pracy, a ja spałam do 10.
Potem powoli odgruzowywałam zarupieciałe kątki (zwłaszcza pojemniczki pełne wizytówek z branży ślubnej, które wcześniej „mogły się przydać”, ślubne buciki, pelerynki etc), artykuły kuchenne (bo coś nam przybyło), ubrania. Sprzątałam szafki z jedzeniem, z lekami, ze wszystkim.
Miałam warunki na bezmyślne seriale, na gotowanie obiadku, szorowanie zlewu do błysku nowości, na przecieranie każdej butelki szamponu z kurzu i na porządkowanie środków czystości, kosmetyków i akcesoriów dla kota.
Na odwiedziny w bibliotece, powolne chodzenie między półkami, swobodne długie wyszukiwanie i pogawędki z bibliotekarką o deszczu i pogodzie, czy też jej braku.
Na odwiedziny cioci babci, picie kilku z kolei herbat, lepienie z nią pierogów z czereśniami i zajadanie ich na bogato - z cukrem i śmietaną. 
Na zabawę z kotem, na łażenie za nim i zaczepianie, na branie go na ręce i wystawianie za okno, żeby pokazać mu krople deszczu i ludzi z parasolami.
Na gorący prysznic w ciągu dnia, bo tak, na leżenie na łóżku z kotem.
Na czyszczenie mebli z sierści, odkłaczanie skarpet po praniu, na masę masę głupot, które można robić, jak siedzi się w domu. W jesień ^^.
Na czytanie też miałam czas, choć to jakoś spychałam, bo chciałam coś robić, działać.
Nie byłam już na plaży, gdzie byłam skazana na literki, bo ile można patrzeć czy niemowlak obok nie je kamieni, jak młodzi nurkowie wchodzą do wody, na jaszczurkę spacerującą koło skały.
Co chwile robiłam pranie, wyprałam wszystkie koce, ręczniki, nawet maty do naczyń i ściereczki.
Umiem sobie znaleźć zajęcie:
Młode ziemniaczki, fasolka, wymyślne zupki, placek z rabarbarem.
W ramach buntu piłam codziennie kawę mrożoną – zawinięta w kocyk, w dresach i kapciach. Codziennie kupowałam świeże (nie sojowe) mleko, codziennie ruszałam z produkcją nowych kostek lodu. Wychodził mi jeden wielki kubek kawy i pół filiżanki. Jak je wypiłam, byłam pełna jak bąk, miałam zmrożony mózg i sine usta.
No i w końcu zaczęłam też znowu połykać książki. Codziennie czytałam, kiedy tylko znalazłam czas, co przy długim spaniu i obowiązkach w domu nie zawsze jest takie jednoznaczne. W sumie dla siebie też musiałam sprzątać i prać, acz gotowanie - w tym dwóch obiadów, albo takiego, żeby zjadł facet i nie chciał jeszcze zjeść mojego kota z głodu - nie jest takie hop siup.
Czytałam rano, zanim moje leki na tarczycę wchłonęły się do krwiobiegu, czytałam do kawy, czytałam po obiedzie i czytałam wieczorem.

Druga sprawa, która uderzyła mnie jak kamień w potylicę - nie zauważyłam, kiedy zaczęło się robić cieplej, i nie zawsze pochmurno za oknem znaczy pochmurno naprawdę.
Okej, okno wymyłam tylko jedno, a firanek nie wyprałam wcale (co się robi najpierw, myje okna czy pierze firanki? Czy mam być superwomen i zrobić wszystko na raz, a przy tym być wyrodną matką i zamknąć kota w łazience, żeby nie wypadł przez okno), ale mimo to ślepa nie jestem, a kilka razy zdawało mi się, że nie ma ładnej pogody.
Dzwoniłam do mamy zakopana w stercie ciuchów do składania i mówiłam, jaka szkoda, że jest tak brzydko, a ona piała: „Zwariowałaś? Siedzę na hamaku i się opalam”.
Wyszłam na zewnątrz i oniemiałam.
Ciepło.
Blok to blok, jest jasno, ale nie czuć, że grzeje.
Nie można wyjść na trawnik, pobiec żeby zerwać koperek z grządki, wystawić twarzy do słońca.
Od tej pory (choć dalej nie daję rady zwlec się z wyra wcześnie. Mam taki twardy sen, że tragedia. Nie mogę się dobudzić) zaraz po wstaniu ogarniam się, czeszę, jem, nie zawsze maluję i pędzę na zakupy. Po pieczywo, ser, pomidory, chemię gospodarczą, cokolwiek. Czasami idę do biblioteki oddać jedną książkę.
Napawam się słońcem, targam zakupy, robię porządki i obiad, a jak tylko M. nie jest zmęczony, albo jak M. jest w pracy – wybywam.
Jadę do teściów albo do rodziców i przemieszczam się z mrożoną kawą z tarasu na trawnik i koc, a kiedy przepędzi mnie deszcz – na zadaszoną huśtawkę. U rodziców okupuję hamak.
Malin nie ma. Ani u mamy, ani u teściowej, ani u cioci. Malinowa klęska, więc maliny kupuję w ABC.
Flaming? Nie było okazji, bo nie ma basenu.
Kot? Kot niewychodzący. Siedzi w domu prawie cały czas ze mną. Ja chodziłam do pracy to był maksymalnie 4 godziny sam, a i tak dużo wymienialiśmy się z M.
Niestety, ja mam wyrzuty, że Blue jest jedynakiem, że nie zna smaku promieni słońca na sierści, że nie zna uczucia, jak zwężają mu się źrenice.
Odkąd więc zakropliłam mu karczek kroplami na inspekty, przymusem wciskam go do transporterka i wywożę w świat.
Do jednych lub drugich rodziców.
Blue zachowuje się jak wypłosz, boi się własnego cienia i zmyka pod krzaki.
Biorę go więc na ręce, przenoszę na trawnik, kucam obok i szepcząc pocieszenia do kosmatego uszka, mówię, że może się na mnie złościć, ale pozna uczucie trawy pod łapami i nałyka się słońca.
U moich rodziców robi kupę w majtki, jak widzi psa. Odseparowuję ich, ale nie chcę też robić z Blue aspołecznego typa. Pedro nasz mieszka i żyje z kotami w symbiozie, więc o co kaman?
Kaman o Blue, bo Blue tak się boi, że zjeża się cały tak, że wielkością przypomina irbisa, a wyglądem wielką puszystą kulę futra i rusza szturmem na psa z sykiem, prychaniem i pazurami.
Finał jest taki, że muszę bronić psa przez kotem i uważać, żeby się nie wkurzył i go w końcu nie zeżarł (pies).
Naszej kotce Bluś najchętniej wlazłby do du*y bez wazeliny. Podoba mu się niesamowicie, chyba dlatego, że w jego autystycznym świecie nie ma miejsca na drugiego kota, a dzieciństwo z kuzynem Preclem chyba już zapomniał. Pokazywałam mu filmiki, jak się razem bawią, ale patrzy na mnie jak na wariatkę i ucieka oglądać gołębie z okna mieszkania.
Mieszczuch jest i tyle. Do tego najchętniej siedziałby na laptopie albo na tablecie. Czasami leży pod Play Station. I gdzie te wpajane mu wartości, no gdzie?
Kotka jest dla niego ucieleśnieniem piękna (wcale się nie dziwię. Śliczna, smukła, trzykolorowa, z długą sierścią i błyskiem w oku. „Najładniejsza na wsi”  - mówi moja mama), nurtuje go, że podobnie jak on ma cztery łapki, spiczaste uszy i donośny syk.
Łazi za nią, zerka, a wyblaknięte oczka mu się świecą.
Kiara niestety ma go głęboko. Dla niej liczą się wypady za miasto (tzn na łąkę), polowania i jedzenie myszek razem z kręgosłupem, a ptaszków z całym upierzeniem.
Ona ma w nosie młodocianego kocurka z przerośniętymi łapami, jego gapiowatym spojrzeniem i pożal się boże szelkami. Szelkami!
Syknie, warknie, a potem położy się na schodach i zacznie wylizywać łapki.
Jak Blue podejdzie to zgromi go spojrzeniem albo pokaże mu ząbki.
Tyle z lekcji socjalizacji, zabaw z innymi kotami, przyzwyczajaniem do zwierząt, podwórka.
Może nasz mieszczuch jest skazany na domowy tryb życia, kanapę i kocie kiełbaski?

Lubię za to wieczory.
Lubię ósmą i dziesiątą wieczorem.
Jak M. pracuje to kąpię się, a potem z wilgotnymi włosami czytam książkę i rzucam kotu kapsle do aportowania. A czasami przegadam dwie godziny z przyjaciółką albo składam ciuchy. To moje uniwersalne zajęcie.
Jak Mateusz ma wolne, siedzimy razem, gadamy, coś tam obejrzymy, coś tam porobimy.
Trochę jednak brakuje mi tej Grecji i tej łazęgi, ciepłego wiaterku, nawet kosztem komarów!
Rzadko są ciepłe wieczory, a nawet jak są, to co?
Wieczorami raczej nie wyłazimy na zewnątrz, bo gdzie? Na chodnik? Na ławkę? Połazić między sklepami?
Jak jedziemy do rodziców z kolei to wieczorem patrzę już na zegarek i tupię nogami, bo kot.
Bo kot sam, bo kot w domu, bo kot beze mnie kupy nie zrobi (kolejna porażka wychowawcza), bo potem w nocy nie daje nam spać tylko miauczy albo grandzi.
Zabiłabym za ognisko (ta bez kiełbasy, bez), spacer nad rzekę, siedzenie w fotelu na tarasie.
Za otwarte okna i świeży zapach, a nie wąchanie spalin.
Zawsze jednak pocieszam się tym, że mam wolne, śpię ile chcę, a choć moja przestrzeń życiowa rozpięła się ostatnio do przestrzeni między kuchenką, a zlewem, to jednak mam nieograniczone zasoby godzin na odpoczynek, książki, męża i kota.
No i na pisanie.
Co jak widać, wychodzi mi bardzo, bardzo średnio, skoro lipcowy wpis wrzucam prawie w połowie sierpnia  ^^ ;)








Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b