Przejdź do głównej zawartości

Praga

Mieliśmy całe dwa dni na odpoczynek po Grecji (przymulonego czwartku po powrocie nie liczę, bo choć spaliśmy kilka godzin, cały dzień był kiepski), wypranie wszystkich tych ręczników i ciuchów, rozwieszenie bikini, wypieszczenie kota.
Potem ruszyliśmy podbijać Pragę przy dźwiękach Eda Sheerana z płyty.
Ubrałam się w wygodny komplecik szarych dresów i trampki, a do torby (choć jechaliśmy własnym autem) wpakowałam tylko parę dżinsów, dwie koszulki i bieliznę, plus jakieś kosmetyki. Zabrałam też grubą czerwoną bluzę i kurtkę.
Do Grecji wzięłam tyle letnich ubrań, że codziennie przebierałam się trzy razy, żeby je wynosić. Jakby się uparł - na trzy dni nie potrzebowałam nie wiadomo jakiej ilości ubrań, więc nie było tragedii, ale gdy pomyślałam sobie, co by było gdybym się oblała albo gdyby zlał mnie deszcz, stwierdziłam, że jednak taka oszczędność miejsca nie była za mądra.
Droga była długa, choć do Warszawy też jeździliśmy razem sporo razy i dość często (na początku naszej znajomości), ale teraz byliśmy jednak wymęczeni wcześniejszą wycieczką.
Dla rozrywki ćwiczyłam sobie marki samochodów w korkach i śpiewałam głośno piosenki. Do Pragi dojechaliśmy grubo po 16.00. Zameldowaliśmy się, odświeżyliśmy, założyłam dżinsy zamiast dresów i ruszyliśmy w miasto.
Dobrze, że obejrzeliśmy rynek, Plac Wacława i Most Karola i dobrze, że kupiliśmy pamiątki (bo potem nie mieliśmy już sił i czasu).
Wróciliśmy do hotelu późnym wieczorem i po kąpieli dosłownie PADLIŚMY.
Hotel był w samym centrum.
Był czyściutki, miał windę, ale nie był zbyt nowoczesny.
Ogólnie za dwie noce i parking podziemny zapłaciliśmy dużo więcej niż za bilety.
Pokój był niewielki, za to klima działała bez zarzutu, nie było ani duszno ani upiornie zimno.


Rano po śniadaniu (normalne, szwedzki stół, znów mleko sojowe. Eh, dbają o wegan, dbają ;)) obczailiśmy metro, przejechaliśmy się na lotnisko, gdzie miał być koncert i zaczęliśmy rozkminiać, czy mamy wracać do centrum coś zjeść czy pilnować sobie miejsc. Ostatecznie cofnęliśmy się metrem jeden przystanek, gdzie ja wsunęłam pizzę z zieleniną (no nie pizzę, a trzy kawałki), Mati złapał Maca na wynos, a potem wróciliśmy pod bramy, gdzie koczowaliśmy do 15. Po 15 zaczęli nas wpuszczać. Mieliśmy w miejsca w gorszym sektorze, bo w tym blisko sceny i na trybunach nie było już miejsc (przynajmniej kiedy pewnego jesiennego albo zimowego dnia postanowiliśmy pojechać na koncert do Czech). Na szczęście dzięki spokojowi i zimnej rachubie (no i temu, że koczowaliśmy tam tyle godzin) udało się nam zająć tak dobre miejsca, że sama w to nie wierzyłam. Przy samych barierkach oddzielających sektor B od pustego pasma, który z kolei grodził sektor A i dokładnie na wprost sceny. Lepiej być nie mogło, wszystko widziałam i było cudownie.
Oprócz pogody, bo było zimno i straszliwie wiało. Choć w sumie dobrze, że nie było upałów - ludzie i tak padali i ciągle kogoś wynosili.

Koncert był genialny. Zarówno support (Zara Larsson i James Bay - jego słuchaliśmy namiętnie w Piasecznie), jak i sam Ed Sheeran. Rozgrzewka była naprawdę udana, ale to jak ten sympatyczny i wciąż taki skromny rudzielec wkroczył na scenę to po prostu nie do opisania.
Było 80 tysięcy ludzi i dużo, duużo Polaków.
Dwa lata temu byłam z M. na Red Hotach i wtedy pierwszy raz poczułam co to jest psychologia tłumu, adrenalina i serce w żołądku, ale bycie na koncercie piosenkarza, którego się uwielbia, jedynego którego się właściwie uwielbia, którego piosenki się zna, słucha i do których tańczy się pierwszy taniec na swoim własnym ślubie - eh, poezja.
Byłam oczarowana Jamesem, bo zaśpiewał tak samo jak na teledyskach, głos po prostu cudowny. Ed tak samo. Po prostu widać, że to są goście stworzeni, żeby śpiewać. Że daje im to radość, a oni dają z siebie 100%. Mogłabym siedzieć tam całą noc i słuchać i mogłabym jeździć i jeździć na takie koncerty. Na pewno będziemy chcieli pójść jeszcze raz, jak tylko Ed Sheeran będzie znów w Polsce.

Niestety jak to w takich miejscach bywa, było też trochę niefajności.
Po pierwsze - motłoch zachowywał się jak motłoch. Wcale się nie dziwię, że prowadzili nas "na taśmie" (ku oburzeniom małolat, że idziemy jak konie), bo gdy tylko ochroniarze zdjęli taśmę, wszystkie te psiuty ruszyły biegiem, spadając, wywalając się i tratując się wzajemnie.
No i do tego już podczas zajęcia miejsc, pchanie się do tego stopnia, że bałam się, że mnie stratują, jak Ed wejdzie na scenę.
Za nami był taki dziki tłum, że kiedy pod wieczór zachciało mi się siku, nie poszłam, bo ludzie nie wpuściliby mnie z powrotem na moje dobre miejsce, zresztą - jedna baba tak namiętnie wpychała się między nas, że miałam ochotę walnąć jej w nos. Dobrze, że M. powiedział mi o tym wcześniej, kiedy sam szedł do kibelka (było to w tych pięknych czasach, kiedy nie było jeszcze dużo ludzi), bo gdybym o tym nie wiedziała, koncert spędziłabym w ramionach obcej baby, a nie męża, tak subtelne były jej próby dostania się do barierek. Dostając komunikat od M. "Uważaj, baba ma parcie na nasze miejsce" trzymałam się barierek jak rozbitek tratwy z łokciami rozstawionymi jak pułapką. Dziś jak o tym pomyślę, chce mi się płakać ze śmiechu. Ja, mała, chuda po wczasach (nie wiem, jak ja to zrobiłam, ale z all inclusive wróciłam chudsza  o półtorej kilo), z niewinnym wyglądem, ciskająca oczami gromy z miną pt: "Zabiję, jak wejdziesz na jego miejsce, S***"!!! ;];]


Po koncercie, całe te 80 tysięcy ludzi ruszyło do metra (no, niektórzy na autobus czy gdzieś tam), więc było wesoło i duszno. Na szczęście metro kursowało co chwilę więc do godziny czasu byliśmy już w centrum. Zjedliśmy paluszki w hotelu (było po północy, nic nie było otwarte), wzięliśmy prysznic i z obolałymi nogami (mnie bolały nawet pachwiny) znów padliśmy spać.
Jeśli wcześniej myślałam, że "pada" się spać, to po intensywnym roku przygotowań do ślubu, pracy, dwóch kierunków studiów, ślubie, podróży poślubnej praktycznie tuż po weselu i wyjeździe na koncert zaraz po powrocie z wczasów dowiedziałam się, że można zasnąć szybciej niż szybko.

Rano uznaliśmy, że nie ma o się ociągać i po zakupie czeskich czekolad, lentilków i piw wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do domu.
Nie mieliśmy już sił kręcić się po Pradze, szukać restauracji, pamiątek.
Obiad zjedliśmy w trasie. Mateusz jakiegoś fast fooda, ja jedzenie na wagę (ziemniaki i warzywa gotowane, nic wartego uwiecznienia). Byliśmy naprawdę wykończeni, choć bardzo usatysfakcjonowani i podjarani.
Ja miałam poprzegryzane, popękane i sine usta, podkrążone oczy i ogromne odrosty po słonym morzu (widzianym z perspektywy  materaca), basenowym chlorze i greckim słońcu.
To nic. Bo następnego dnia naprędce  umówiliśmy się na sesję plenerową. Innej opcji nie było, Mateuszowi kończył się urlop, dziewczyny miały swoje sprawy, a ja parcie na słowackie słoneczniki.
I tak, wróciliśmy do siebie późnym wieczorem, a ja po drodze z Czech zdołałam załatwić sobie lawendowy bukiet, wianek i farbowanie włosów. Ostatecznie włosy farbowała mi teściowa (modliłyśmy się obie, żeby nie spaliło mi włosów i żebym nie wyłysiała), ale koleżanka fryzjerka wymieszała mi farbę we właściwych proporcjach.
Znów położyłam się późno spać.

A rano ruszyliśmy na Słowację
Usta musiałam rano peelingować cukrem, a po drodze w aucie zdzierać kawałeczki skóry, oczy miałam podpuchnięte i zmęczone, ale oczka śmiejące, zwłaszcza, kiedy zobaczyłam swoje słoneczniki.
Słoneczniki!
Włosy były okej, chyba teściowa mija się z powołaniem, muszę ją namówić na zakład fryzjerski ;]
Zdjęcia wyszły tak jak chciałam i choć ukazały te moje małe obrzmiałe oczka, to nie miałam odrostów, no i nie było widać moich zabłoconych szpilek i chmary os, krążących wkoło kwiatów.
Potem cyknęliśmy parę fotek na łące pełnej maków i wleźliśmy w czwórkę (ja, M. fotografka, kamerzystka z całym ich majdanem) pod moją ślubną koronkową pelerynę (miny starszych ludzi siedzących pod domem i obserwujących nas spod byka - bezcenne), dzięki czemu zdjęcia wyszły naprawdę cudne.
Naturalne, uśmiechnięte, bardzo zmęczone i bardzo słoneczne :)))
No i w otoczeniu natury, tak jak chciałam.
Dzięki temu zakończyliśmy już całkowicie przygodę pt. "Ślub i wesele" (zapewniam Was, jeszcze długo po ślubie czujecie jego skutki), wyczyściliśmy suknię i garnitur, spakowałam suknię do pokrowca i... zaczęliśmy wybierać zdjęcia do fotoksiążki... :)))
Myślę, że jak to zrobimy, poczekamy jeszcze trochę i będziemy mogli pławić się w szczęściu i oglądać sto razy (to ja) film ze ślubu, żeby głowić się "Naprawdę wyszłam za mąż?!", narzekać, jak paskudny długi mam nochal i jak małe oczka i piać nad jaśnie koronkowością mojej sukieneczki ^^.


***
Ogólnie, jak widać na większości zdjęć - wiał okropny wiatr (nie dało się powstrzymać roztrzepotanych włosów i mrużenia oczu), a słońce choć nie operowało jakoś bezczelnie mocno, strasznie raziło w ślepia.
Praktycznie od początku koncertu zakapturzyłam się w kaptur i niedługo potem założyłam kurtkę.
Jedzenie Mateusza "klasyczne czeskie" było niedobre i zjadł tylko połowę (biedactwo, trzeba było jak żonka żreć makaron).
Nie kupiłam jednak żadnego pluszowego krecika (za drogie były).
Do Pragi też wzięłam książkę. Nie otworzyłam jej ani razu ;)




































































Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b