Przejdź do głównej zawartości

wrzesień

Wrzesień spłynął na mnie razem z deszczem, szkołą i jesienną aurą.
Z powrotu do szkoły bardzo się cieszę. Wprawdzie wakacje pożytkowałam co do minuty (poza spaniem przez jedną trzecią dnia), ale wolę swój rytm praca - obowiązki, bo wtedy paradoksalnie jestem w stanie wykrzesać z siebie więcej kreatywności i pasji.
Deszcz tylko utwierdził wszystkich (dla których wraz z sierpniem skończyła się laba) w przekonaniu, że warto wrócić do szkolnych murów, bo i tak lato ma się ku końcowi. Jakby razem z zerwaniem kartki ze słowem "sierpień", powiedziało się "Sorry, lato, ale żegnaj. Witaj, pani jesień!".

Wieczory z dnia na dzień zrobiły się chłodne. Na tyle chłodne, że z pewnością nie będę zbyt szybko spać przy otwartym oknie. Nagle odkryłam, że mam jarzębinę pod oknem sypialni, kupiłam sobie kilka szaliczków i sweter w ciepłym musztardowym kolorze. Szaliki standardowo - trochę mięty, trochę szarości i trochę ochrowo - musztardowego szaleństwa (chyba mam nerwicę natręctw, odmianę - kolorystyczną. Jak się uprę na jakiś kolor...). Najchętniej już spakowałabym letnie ubrania do worka i wywiozła do mamy na strych. Nawet jeśli jakimś cudem zdarzy się gorący dzień, gdzie skuszę się na sukienkę czy szorty, po chwili i tak do zakończeń  nerwowych dociera leciutki wiatr i chłód, a myśli biegną ku ponchom, długim swetrom, kocom, ręce same chcą wetknąć się w rękawiczki, a stopy szukają puchatych skarpetek i milusińskich kapci.
Poranki też są chłodne i już nie wystarczy lekka bluza - ciało aż się prosi o kurtkę.

Kocham jesień i mam coś w rodzaju tęsknoty za jesienią o każdej porze roku. I w lecie, i w zimie, i nawet na wiosnę. Jesień nieodwołalnie kojarzy mi się ze wszystkim, co najlepsze. Z cudowną mnogością barw i odcieni, ze słonecznymi, ale nie upalnymi dniami, idealnymi na spacer, a wieczorami na bieganie, no a na koniec - plucha, spadające liście i szarówka tak wspaniale komponują się z szarym zestawem ubrań, książkami i herbatą z imbirem.
No, a choć jesień zdecydowanie kojarzy mi się też ze szkołą i swoją karierą w roli nauczycielki, to nie mogę też wspomnieć o tym, że cudowną jesień widziałam w pierwszym roku pracy w policji (nie powtórzy się już ten klimat dalekich dojazdów, grzania rąk na flat white z Orlenu na wynos, kolorów drzew i zapachu powietrza), a druga równie cudowna - na przeprowadzce na pierwsze wspólne mieszkanie, które zanim stało się wspólne, było zamieszkiwane tylko przede mnie. Fakt, że nie miałam wtedy jeszcze kota, ale zawsze marzyłam, że będę mieszkać sama i chociaż pomieszkałam tak tylko dwa miesiące, zanim odkryłam koleje losu związkowców, obecność słodyczy w szafce i zapachu męskich perfum, to i tak były to fajne dwa miesiące przed całkowitą zmianą w życiu i cieszę się, że miałam okazję tego spróbować.

Wrzesień równa się też upragnione równouprawnienie.
Zabawne, że przez cały lipiec i sierpień mój świeżo upieczony mąż zmienił się w powiedzmy szczerze - typowego męża, oczekującego obiadu i porządku (jako że żona pławiła się w luksusie wakacji, wolnych dni i braku zajęcia głębszego niż pisanie albo tulenie kota), wzdrygającego się na widok gąbki czy odkurzacza, a wraz z początkiem września spłynęło na niego natchnienie i coraz częściej widzę go przy zlewie (błogi widok), a jak wracam do domu z pracy, podłoga się świeci.
Co więcej - ponieważ przeszedł na dietę, sam sobie gotuje, bo "wie lepiej", więc w domu unosi się zapach kurczaka curry i szelest przewracanych przeze mnie stron książki.
Ależ mi się to należało po tych dwóch poślubnych miesiącach rozpinania przestrzeni życiowej między garnki, a zlew! ;).

Poza tym wkręcam się w rytm szkoły - wkrótce czeka mnie konferencja, wywiadówka, przygotowuję sobie materiały, drukuję zadania, strugam kredki, będę robić awans nauczycielski.
Kot już ma lęki separacyjne, bo rankami wymykam się z domu, a popołudniami zamykam w gabineciku, żeby uczyć.
Póki co nie potrafię się jeszcze przestawić na poranne wstawanie i choć staram się chodzić spać wcześniej, rano na siłę zwlekam się z miętowej pościeli, a do południa ziewam rozdzierająco.
Dni są póki co naprawdę słoneczne, a drogę do pracy mam bajeczną. Powiedziałabym nawet, że jest o niebo lepsza niż ta do Ustrzyk, bo droga prowadzi przez las, a na drodze tańczą promienie słońca, prześwitujące przez drzewa. Pięknie.
Późnymi popołudniami, jak tylko mamy czas, chodzimy grać w tenisa i z dumą powiem, że skończyły się te czasy kiedy byłam nagradzana brawami za przebitą na drugą stronę piłkę.
Uczę się też serwować i fakt, że piłka czasem wyląduje na moim boisku, na złym polu za siatką albo całkiem za kortem, to i tak są postępy.
Poza tym całkiem sporo czytam, czasami mobilizuję się do pisania, choć nie tak dużo i często jakbym chciała.
Czasem zdarzy mi się pospać w ciągu dnia, czasem weekend (no tak - znów znam ten smak weekendu, wolnych dwóch dni i możności spania do 10, żeby w poniedziałek zwlec się do pracy) spędzę na nicnierobieniu, a czasem wypiję jeszcze mrożoną kawę albo zjem wegańskiego loda Magnum. Po prawie 14 latach diety wegetariańskiej łamane na wegańską, doczekałam się lodów bez mleka, jogurtów sojowych o w miarę przyzwoitej cenie w Tesco, tofu w Kauflandzie i Biedronce. Nie sądziłam, że na porządku dziennym będzie możliwość kupienia tego w moim mieście, a nie tylko w sklepie ze zdrową żywnością w cenie powodującej zawrót głowy albo w paczce zamawianej przez internet. Mniam ;)

Do wrześniowej fali szczęścia dorzucam jeszcze mojego Blue, którego wzięłam na echo serca do weta. Ponieważ jako kociak zdarzało mu się dyszeć i szybko męczyć, a po zabawie wywala jęzor jak pies, stwierdziłam, że nie dam rady dłużej tak czekać w niepewności. Blue, który dzielnie znosił badanie przez pół godziny jest zdrowy jak rydz, choć niewykluczone, że jako rasowiec może nabawić się niemiłych schorzeń w przyszłości, na co mamuśka już truchleje.


Śmieszne, bo cieszę się na jesień jeszcze bardziej niż z wakacji. Chcę tych spokojnych wieczorów, ciszy, zajęcia i więcej natchnienia na książki.
A jak zatęsknię za słonkiem i latem, zostają mi jeszcze zdjęcia z Grecji, pocztówki z Czech i flaming ze spuszczonym powietrzem, który póki co zalega na strychu u teściów.








Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b