Przejdź do głównej zawartości

bez słowa na "k"

Dzień po 29. urodzinach,
z przewracającymi się w brzuchu ziemniaczanym gołąbkami w sosie grzybowym,
efektownym pryszczem na czole,
podwyższonym progesteronem na kartce z wynikami,
kilkoma szczęśliwie negatywnymi kawałkami plastiku stukającymi pocieszająco w metalowym koszu w toalecie.
Z mężem kręcącym się w łóżku,
ciemnością za oknem,
dwoma wiosennymi bukietami tulipanów w słoiku,
pomyślałam:

- A co jeśli?
Jeśli jednak.
Jeśli mój pozorny dzięki niepokornej tarczycy spokój i pulsujący nadchodzącym szczęściem pryszcz to tylko zasłona dymna?
Co jeśli?

No co.
Mam 29 lat.
Właśnie je skończyłam.
Za parę dni wybije 9 miesięcy po ślubie.
Dziw, że nie plączę się jeszcze pod porodówką.
Ale zdążyłabym przed 30tką.
Chyba, że dzieć wyszedłby już od razu z plecaczkiem, gotowy do przedszkola.
W pracy zostałabym do sierpnia  - jak przewiduje umowa, potem wywaliłoby mi bebzol i w wakacje mogłabym trzymać miskę z truskawkami na okazałym brzuchu, a od września byłabym już bezrobotna, na utrzymaniu męża.
Czyli coś w stylu spełnienia się moich najgorszych koszmarów - alternatywna nierzeczywistość, w której nie byłabym sobą.

Dostawka.
Koło łóżka musiałaby stanąć dostawka. Widziałam taką w  ''Pani Gadżet". Super. Starczy wprawdzie na jakieś trzy miesiące, zanim dzieć przestanie się w niej mieścić, ale co tam.
Wywali się szafkę nocną - po co mi woda i książka.
Kocie legowisko przy oknie dalej się zmieści. Kotek nie mógłby nic stracić. Kot był pierwszy, jeśli kot miałby alergię na dziecko - wystawię na OLX. Z dostawką gratis.
Dziecka się nie oddaje? Przyjaciela też nie, a widziałam już mnóstwo takich ogłoszeń. Najbardziej bolało "Oddam dwuletniego kota z miskami i transporterkiem. Koszyka nie mieliśmy - kot spał z nami w łóżku".
Łóżko od strony męża i tak trzeba by było przysunąć jeszcze bliżej komody.
Żegnaj taborecie z telefonem pod ręką!
Mąż z pewnością się ucieszy.

Pokój dziecięcy w naszym mieszkaniu został oczyszczony ze zwisających z żyrandolu aniołków i disneyowskich księżniczek przyklejonych na drzwi, tym samym - przerobiony na gabinet.
Gabinet nauczycielki.
Gabinet domowej pisarki.
Gabinet do przelewów, rachunków i przechowywania segregatorów.
Wielki regał z wielką liczbą książek, wielka szafa, wielkie biurko.
I suszarka na pranie, bo w salonie nie chcemy skarpet i ręczników z nutą Cocolino.
Nie.
Nie oddam ani szafy, ani książek ani nauczycielskiego biureczka do pracy!


Salon - niewielki. Ani M. nie wyrzeknie się PS ani ja czarodziejskiego fotelu do czytania - nigdy!
Kuchnia. Same niezbędne sprzęty. A pod ścianą - drapaczek wyższy niż ja. Pewnie byłoby tam miejsce na łóżeczko strefy dziennej, jakiś kojec, bujaczek z pałąkiem czarno - białych pluszątek czy coś. Ale Blusiowi miałabym gałąź obserwacyjną, drzewko szczęścia zabrać? Dać na korytarz czy od razu na klatkę schodową?

Mieszkanie 53 m 2, ale jeśli na dziecko nie ma miejsca w życiu, nie ma też w mieszkaniu.
Trzeba by się było na gwałt do domu przeprowadzać.
Tylko, że dom póki co w bardzo mglistych planach. Głównie sennych, między 23, a 7 rano.
A w domu tym w pełni zorganizowana przestrzeń - muszę mieć pralnię, muszę gabinet z biblioteczką.
Na pokoik dziecięcy brak metrażu.

Do rodziców trzeba by iść mieszkać.
Tylko których?
U jednych i u drugich pies - ustaliliśmy, że kota nie oddajemy.
U jednych pies niepełnosprawny, z przymiarkami do wózka inwalidzkiego. Przynajmniej spacery byłyby ciekawe. Miałabym instagramowe combo - i mamuśka i chory piesek.
U drugich golden z wagą jak moja. Póki co, bo perspektywy są na samicę humbaka.
Źle u rodziców?
Czego nie, skoro i tak pożycie małżeńskie siadłoby jak podglądnięty placek.
Nie? Że niby nie?
Ja co miesiąc w fazie Płacz Marudzenie Syki, z plus 2 na wskaźniku wagi, zmieniam się w hydrę.
Odgryzam ręce, nogi, miotam jadem jak mieczem świetlnym.

No i jak dziecko nazwać, skoro w dziecięcym słowniczku imion, wszystkie opcje z podświetlonym napisem "Spalone!".
Jak nazwać, skoro w moich typach imion tylko Blue, Ruby, Ginger?
Zgodnie z miejscem powstania życia?
Czy etiologii pochodzenia?

"JakToSięStało, nie dłub w nosie!"
"WpadkiSięZdarzają, odrób zadanie!"
"DlaczegoNamSięToZdarzyło, pobaw się przez chwilę sama!"





Mąż przewrócił się na drugi bok, obłapiając mnie nie powiem gdzie.
Łap, łap.
Łap, póki możesz.
Póki nie masz skróconej przestrzeni życiowej obok łóżka, dostawki, zwichniętej psychiki i pustego miejsca po Play Station.
Kocik wpełznął do łóżka, zwijając się w brudnobiały kłębuszek.
Zasnęłam i spałam słodko do za pięć siódma.

Po "41 dniach beznadziei"*, przypłynął czerwonożaglowiec.
W piątek ginekolog powiedział, że hormony powodują czasem problemy ze skórą, a tarczyca - zwichrowane cykle. O paranojach nie wspomniał.

A wieczorem usiadłam w czarodziejskim fotelu,
z jedną z wielu książek,
z Blue zerkającym na mnie z góry z wysokiego jak topola drapaka
i mężem grającym w FIFĘ na swoim PS.




***
Tak, mnie też spotkało to, co wszystkich.
Też siedzę w domu, do sklepu chodzę jak muszę, nie oglądam wiadomości.
Czytam, sprzątam, wieczorami napierdzielam z mężem planszówki.
Uczę się jak pracować zdalnie i jak nie wariować w domu.
Ale pisać staram się, nie używając słowa na "k".
O pierdołach, swoich splątanych myślach, o głupotach.
Z dystansem, ironią, metaforami.
Żeby mieć choć zalążek dawnej normalności, zanim znany nam świat, stanął na głowie.




* - nawiązanie do dramatu filmowego "41 dni nadziei".






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b