rafia

Jestem mamą.
Moją mamą.


Jestem nią w niebieskich oczach i opadających powiekach.
Jestem nią w lustrze.
Na zdjęciach, na widok których mój mąż mówi: "Maryśka!".
We wzroście, filigranowej posturze, wadze piórkowej.
W głosie, którym mogę wszystkich zmylać.

Jestem nią wtedy, kiedy sunę szkolnym korytarzem z wielką torbą pełną skarbów, okudana w szalik ("A dlaczego pani chodzi w kocu?") śpiesząc się na lekcje i szczękając zębami, a mimo to potrafiąc znaleźć czas, żeby pomachać koleżance, ukłonić się panu od fizyki, bo przecież ma tyle lat pracy, co ja życia i zdecydowanie jest "panem", pochwalić moją niewierzącą w siebie uczennicę, odpowiedzieć uśmiechem dziecku nieakceptowanemu w klasie, przywitać się z pierwszakami, otulić ciaśniej szalem, zagadać do pani sprzątającej i rozmyślać o zakupach w spożywczaku, tęsknić do domu i planując lekturę na wieczór.

Jestem jak ona roztrzepana, jak ona lubię ciuchy, ale najważniejszym makijażem jest dla mnie uśmiech.
Jestem taką samą społecznicą, lubię petycje, działalności charytatywne, a ludzi oceniam po stosunku do ludzi niepełnosprawnych, choć wiem, że generalnie ludzi się nie ocenia.
Jak ona lubię gry słowne, kocham książki i nie sprawia mi problemu żadna forma wypowiedzi pisemnej.


Jestem - od niedawna - prawie takim samym jak ona zmarzluchem, nieznającym pojęcia "za ciepło" i robiącą pół skwaszoną ironicznie minę, kiedy ktoś pyta "Zimno Ci?".
Tak samo jak ona mam zawsze za niską temperaturę, wprawiającą w zdziwienie lekarzy albo każdego operatora termometru, choć w przeciwieństwie do mamy i mojej siostry (tworzących Klub Zdechlaka) mam ładnie wysoki poziom hemoglobiny (a i tak choruję najczęściej).

Jestem nią za każdym razem kiedy syczę na siebie w myślach, że jestem za grzeczna i że za szybko wybaczam,
że za dużo się szczerzę i przymilam do tych co nie powinnam, choć mogłabym wycelować nosem w sufit albo udać, że kogoś nie widzę,
że powinnam się bardziej zachowywać,
mniej gadać,
nie być tak serdeczna i otwarta, żeby ktoś tego nie zrozumiał albo nie wykorzystał.
Zawsze, kiedy mówię sobie, że to złe, słabe czy niepotrzebne.

Jestem nią jak matkuję swojemu kotu, tak jak ona naszej kotce czy wcześniej psu, jak płaczę na niewzruszających większość ludzkości rzeczach (mama płakała na "Bohemian Rapsody", ja na "Kursku").
Jak ona, opłakałam każde z czterech urodzonych przez naszą kotkę kociąt, kiedy odchodziły, choć to nie ja karmiłam je z butelki i nie widziałam (płacząc ze szczęścia), jak zaczynają ssać, jaką mają wolę życia i jak miauczą na cały dom "jeść!".

Jestem jak ona w takim stopniu, że czasem jest to przerażające, bo choćbym pewne rzeczy widziała, wiedziała i chciała zmienić, nie wiem na ile mogę pozwolić sobie na majstrowanie przy przyciskach, które ona - swoimi genami i wychowaniem - we mnie zainstalowała.



I choć z okazji Dnia Matki dam jej skromną filiżankę z napisem, coś słodkiego i książeczkę z sentencjami, opakowane w zgrabny celofan z fikuśną czerwoną rafią związaną w kokardę z przydługawymi ogonkami, to chciałabym jej dać w dokładnie takiej kolejności:
siłę
odwagę
pewność
szacunek
spokój
ciszę
Wielki rozległy ocean szczęścia, zamiast niby szczęśliwych plam na mapie codzienności. Udających, na chwilę nawet i cieszących, ale tak naprawdę byle jakich i psujących ogół jak odcisk złapanego w kadr palca.










Komentarze