Przejdź do głównej zawartości

w kolorze fuksji i purpury

Kiedyś nie byłam w ogóle spontaniczna.
Planowałam zakupy, posiłki, naukę, nawet dnie.
Nie, nie.
Nigdy nie byłam i nie będę mistrzynią organizacji. Mogę sobie mieć organizerki, korkową tablicę, stosik karteczek i cały zestaw długopisów, ale i tak będę kreślić kwiatuszki w kalendarzu, wieszać zdjęcia i koty różnej maści na tablicy ("To na rachunki i ważne sprawy! - huknąłby w tym momencie mój mąż). Osoby mojego pokroju zdecydowanie mogą walczyć o Koronę Roztrzepańca albo Nagrodę Główną Artystycznej Duszy, a nie o to, że są perfekcjonistami w każdej dziedzinie życia.

Obecnie zdecydowanie przeważa moja artystyczna natura. No i  zdecydowanie staram się korzystać. Z życia, pogody, wolnego.
Choć kłóci się czasem z chęcią bycia porządną.
I tak, wczorajszy dzień upłynął mi na krzątaniu się po domu niczym domowa wróżka.
Lekkim krokiem pląsałam zmieniając pościel, pogwizdywałam cichutko, wrzucając kołdry do wietrzenia, trzepałam wycieraczkę (aż kot się bał co się dzieje), a potem zaczęłam tango z praniem i walca z gotowaniem lekkiej warzywnej zupy.
Rozpromieniona ścierałam kurze, użyłam swojego świetnego oka, by żaden kołtun sierści nie miał prawa bytować w mieszkaniu, finalnie obleciałam na miotle całe mieszkanie.

Dziś natomiast wyszłam z domu na zakupy. Mąż mnie wyzadaniował do kupienia bułek, szynki i do zrobienia ziemniaków. Och, ja codziennie mam zadanie do wykonania, bo moje królewskie życie (kiedy ja tonę w fotelowej poduszce z książką, a mój mąż opróżnia bądź ładuje zmywarkę... te dni, kiedy odkurzanie domu, polega na siedzeniu z nogami do góry, żeby samoodkurzający odkurzacz mógł przejechać...) byłoby zbyt leniwe i pewnie roztyłabym się okrutnie z tego siedzenia i pochłaniania książek. Kto to widział tyle jeść i jeść, literki są w końcu bardzo tuczące ;)
Mam więc codzienne misje - i są to Misja Sałatka, Misja Mięso Na Obiad, Misja Sortowanie Skarpetek. Czasami sama sobie wymyślę - Akcję Sernik, Akcję Firanki albo cykliczną już imprezę Akcja Kuweta. Biorąc pod uwagę to, że nie jestem żoną Trzydniowy Obiad i Żoną Przynieś Podaj, jest to boski układ, a ja wywiązuję się z zadań na piątkę z plusem.
Kiedy jednak dziś wyszłam z domu, nogi poniosły mnie przed siebie. Słonko mi zaświeciło i uznałam, że nie. Nie. Nie pójdę do sklepu, a na ławkę, poczytać w słonku. Zakupy mogę załatwić później. Książkę oczywiście miałam przy sobie. Potem naszła mnie myśl, że w tych czasach siadanie na ławce to jakby usiąść na sedesie w Poradni Chorób Wenerycznych. Do tego kluczyki od samochodu zadzwoniły radośnie w torebce i już w głowie narodził się Plan.

Pojechałam więc do rodziców, bo przecież mały skrawek trawnika osłonięty jest świerkami, do południa jest tam słonecznie, jest nawet mały basenik. Nie będą mi turyści wtykać nosa w książkę, nikt mnie nie zaczepi, no i mogę się kulturalnie rozłożyć na leżaku, a nie siedzieć z nogą na nodze i odgiętym małym paluszkiem.
Ale nie trafiłam na leżak, bo wymyśliłam sobie jednak, że pojadę na rower.
Niestety ponieważ generalnie szłam na zakupy, założyłam białą bawełnianą sukienkę w kolorowe kropki, która idealnie nadaje się na lato w Grecji i którą miałam w lecie w Grecji i jakoś nie chciałam w niej jeździć na rowerze. Nie mam miętowego roweru z koszyczkiem, tylko sportowy, na który dalej ledwo włażę i ledwo sięgam ziemi (do pedałów jakoś dostaję), uznałam więc, że nie będzie się to ładnie prezentować.
Ciuchów w domu rodzinnym nie mam. A może i mam, ale są gdzieś na strychu między kompletem niemagicznych szachów, pajęczynami, a klapniętą piłką w kolorze fuksji z Bambim. Znalazłam więc w końcu w garderobie (ogólnie cały mój dom to jedna wielka garderoba, w każdym pokoju szafa) jakąś koszulkę mamy i usilnie szukałam spodenek. I choć znalazłam swoje śniegowce, milion torebek, kożuchy i sukienki, nie uświadczyło szortów. Po krótkim halo do mamy, dowiedziałam się, że w szafie są dżinsowe szorty od kuzynki, za małe, za małe, na pewno będą pasować, bo takie kuse, ledwo zakrywające tyłek. Znalazłam szorty. Ubrałam, a one zawisły gdzieś w okolicy kolan. Wepchnęłam do środka koszulkę, bo bałam się, że mi zlecą. Mamę mam szczupłą, ale możliwe, rozmijamy się troszkę w pojęciu "kusości". Sandałów nie udało mi się zmienić, wszystkie mamine trampki latały na nodze, a ich niestety nie dało się wsadzić w spodnie.
Pojeździłam po okolicach, gdzie szwendałam się jako małolata, zobaczyłam jakiś milion znajomych osób, a później zalęgłam się w leżaku, gdzie dopełniłam swojego obowiązku obywatelskiego i poczytałam książkę (ze swoich małoletnich czasów) w asyście mrożonej kawy i kotki. Czas upłynął niesamowicie szybko i szybko straciłam rachubę czasu.
Z wrażenia do domu pojechałam, jak mój głodny mąż już do niego wrócił. Nie zastał w nim wprawdzie iście dantejskich scen, mieszczących się w widełkach moich możliwości (zero sukienek triumfalnie powiewających na krześle, zero akcentów bieliźnianych na podłodze) - jedna nieopróżniona zmywarka, stos wypranych skarpetek i jeden bardzo stęskniony kot. Nie martwiłam się obiadem, bo mięso miałam z wczoraj. Gorzej, że myślałam, SPODZIEWAŁAM się, że w lodówce są ziemniaki. Widziałam to więc przez noktowizor, jak komandos - bach, wpadam do domu, wrzucam mięso i ziemniaki na patelnię i sprawnie manerwując patelnią, nakładam mężowi na talerz, a on podziwia, jak ładnie się opaliłam (góralsko - madziarskie geny mamy dają o sobie znać i po paru minutach na słonku, złocę się subtelnie i od razu na karmelowo).
Wyszło jak wyszło. Mąż był głodny, mało się nie zabił na stęsknionym kocie, ja jak już zwąchałam źródło ciepłej wody to nie odmówiłam sobie prysznica po rowerku, do którego mój kot usilnie próbował się dostać, drapiąc pazurkami (bo przecież był zaniedbanym kocim dzieckiem, a matka poszła w tango ze słońcem) w kabinę i robiąc z tej kąpiel małą tragedię. Natomiast szumnie nazwane "ziemniaki" okazały się paroma pyrdkami wyturlanymi obficie w znienawidzonym przez M. koperku...

I jak widać, spontaniczność napędza moje życie.
Wczoraj mój mąż wtulił się wieczorem w świeżo wypraną pościel, która pół dnia chłonęła powietrze, dzisiaj jadł na obiad dwa odgrzewane kartofelki.
Za to po południu, po chwilowej burzy, zawinęliśmy się i pojechaliśmy na rowery. Myślałam, że przebieżka to przebieżka, nie spodziewałam się, że ten pomiot szatana wytarga moje wnętrzności po górkach i że stuknie nam 15 kilometrów. I gdzie się podział mój wigor, moja kondycja, się pytam? Gdzie ta siła i energia? Teraz jak zobaczę gdzieś drążek, to będę musiała odwrócić się tyłkiem, pogwizdując, bo na pewno się nie podciągnę, a pewnie i nie doskoczę. Kiedy dyszałam, syczałam i purpurowiałam coraz bardziej, a małż mój opierał mi rękę na plecach (żeby mnie popchać pod górkę, litości...) i mówił "oddychamy, oddychamy" (powiedziałam mu, że moim problemem nr 1 jest brak oddychania. Jestem po prostu istotą, która w stresie - np. w basenie, nadyma się jak rybka i liczy na to, że zacznie oddychać uszami). Tak więc uznaję, że mąż mój zdobyłby po prostu medal na porodówce - trzymałby mi opiekuńczo rękę na pleckach, zachęcałby do efektywnego oddychania i dbał o przepisy ruchu drogowego, kierując inne rodzące na rondo albo objazd.

A teraz zajęłam się jedzeniem malin z jogurtem naturalnym i czytaniem książek młodzieżowych, on grą w NBA, a kot zajął się sobą sam, ale niech się boi, niech pożyje troszkę w stresie, to może szybciej go zmobilizuję na drugiego kotka, ewentualnie nową sukienkę... ;))


https://pixers.pl/fototapety/dziewczynka-rowerze-87537251








Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b