Pięć lat, trzy prace, dwie podyplomówki, jeden mąż i pierwszy kot później, doczekałam się pracy na etacie, w stworzonym dla siebie zawodzie nauczycielki klas początkowych.
W swoim mieście, dodam.
W szkole, do której chodziłam, w której pierwszych klasach płakałam, że nie chcę do niej chodzić, w której murach już wtedy czytywałam książki na korytarzu.
Trochę to zajęło, trochę musiałam pokluczyć, wylądować nawet na chwilę dla niepoznaki w policji, trochę to kosztowało czasu, energii, poświęcenia, ale się udało i dziś nawet nie potrafię wyrazić słowami jak się cieszę, choć myślę, że trochę tak, jakbym na początku drogi zawodowej wzięła głęboki wdech, chodziła kilka lat niepewna, a teraz spokojnie odetchnęła.
Prawdę mówiąc, ja czułam się już szczęśliwa w pierwszej pracy, w anglojęzycznym przedszkolu. Było mi tam dobrze, dzieciaki były fajne i fajnie było być "Miss Magdaleną".
Ciężko mi było zostawić dzieci i jeszcze ciężej, kiedy mając ochotę je odwiedzić, usłyszałam "Może lepiej nie, bo za Tobą płakały".
Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, żeby policjanci za mną płakali. Żeby koleżanki płakały. Żeby pani woźna płakała albo żeby płakał pan komendant. Ale zostawić dzieci, które się zżywają z nauczycielką jest inaczej. Najlepiej dla wszystkich jest prowadzić swoją grupę po kolejnych szczeblach edukacji, a potem dostać laurki na zakończenie edukacji. Choć gdyby wszystko było takie idealne, nauczycielki nie mogłyby chorować, rodzić dzieci i przechodzić na emeryturę.
Ale jest jeszcze jedno ale, które nazywa się "realne życie" i jeszcze drugie o nazwie "umowy".
Bo umowa to początek wszystkiego i ani śmieciówka, ani zastępstwo ani nawet czas określony nie dają tego, co powinna dać praca - poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Że ma się tę pracę, że codziennie rano się do niej idzie, że dostaje się wynagrodzenie za wykonane zadania i że wtedy można zacząć rozdział pt." Dorosłe życie", podrozdział "Usamodzielnianie się".
W tym zawarte są podpunkty - wedle uznania: małżeństwo, kredyt, budowa domu, rodzicielstwo, ewentualnie drugi kot. I na to czeka chyba większość osób. A przynajmniej ja mam takie marzenia już od czasów nastoletnich.
I fakt, że dalej czasem się czuję na siedemnaście lat, to jednak od tej pory marzyło mi się głównie samodzielne mieszkanie i życie na własny rachunek.
I choć bardzo, a bardzo wystrzegam się schematów, mimo to nie myślę o mieszkaniu w przyczepie i kąpaniu się w misce. Nie chcę wyjeżdżać do Australii plątać się w pajęczyny ani badać pingwiny na Antarktydzie. Nie mam planów wyprowadzać się, mnie nawet nie kręci większe miasto. Choć na początku byłam bardziej elastyczna i gdybym miała dobre powody, by zostać w Rzeszowie - zostałabym w Rzeszowie, gdybym mogła mieszkać w Piasecznie, mieszkałabym w Piasecznie. Ale, jak to czytałam niedawno na blogu jadłonomii - czasami chciałoby się rzucić duże miasto, zamieszkać w miasteczku, pracować jako bibliotekarka i uprawiać w ogródku pomidory ;)
Dlatego z wdzięcznością przyjmuję spokojne miejsce, w którym mogę żyć i piękne okolice, zwane Bieszczadami. Wszystkie te znajome miejsca, małe sklepiki i warzywniaki. Spacery z psem i fakt, że wszędzie można dojść pieszo.
Nie trzeba mi nic więcej niż pełnia zdrowia, plus może mały domeczek z człowiekiem, którego kocham, z możliwością wyjścia na trawnik z dobrą książką, z zapleczem do pisania czy malowania, z kotem, a może nawet z pomidorami, jeśli rzeczywiście będą ze swojego ogródka ;)
Wraca do mnie najmilsza jesień 2015 i to, jaka byłam wtedy zadowolona, wykonując pracę którą kochałam. Te kolorowe szafeczki, zapach liści w klasie, dekoracje na oknie. Ciepło, kiedy na zewnątrz hulał wiatr i lało (i Ty dziewczyno, zamieniłaś to na mundur?! Nie no, oczywiście, że musiałaś i że przecież byłaś twarda), przygotowania do Świąt. Przeżywanie wszystkich pór roku głębiej, kiedy masz scenariusze zajęć o grzybach, jesieni czy o śnieżynkach. Te książki pedagogiczne, które taszczyłam z biblioteki. Te wieczory z książką i cotton ballsami w pokoju. I dziwnym trafem byłam wtedy tak szczęśliwsza, a sama, zaś kotka bardziej interesowała się polowaniem na krety niż pieszczotami ze mną.
Za to dziś przez, za sprawą i dzięki mojemu M. wsparta, zachęcana i bezpieczna, mogłam wrócić, wróciłam
i zostaję.
W swoim mieście, dodam.
W szkole, do której chodziłam, w której pierwszych klasach płakałam, że nie chcę do niej chodzić, w której murach już wtedy czytywałam książki na korytarzu.
Trochę to zajęło, trochę musiałam pokluczyć, wylądować nawet na chwilę dla niepoznaki w policji, trochę to kosztowało czasu, energii, poświęcenia, ale się udało i dziś nawet nie potrafię wyrazić słowami jak się cieszę, choć myślę, że trochę tak, jakbym na początku drogi zawodowej wzięła głęboki wdech, chodziła kilka lat niepewna, a teraz spokojnie odetchnęła.
Prawdę mówiąc, ja czułam się już szczęśliwa w pierwszej pracy, w anglojęzycznym przedszkolu. Było mi tam dobrze, dzieciaki były fajne i fajnie było być "Miss Magdaleną".
Ciężko mi było zostawić dzieci i jeszcze ciężej, kiedy mając ochotę je odwiedzić, usłyszałam "Może lepiej nie, bo za Tobą płakały".
Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, żeby policjanci za mną płakali. Żeby koleżanki płakały. Żeby pani woźna płakała albo żeby płakał pan komendant. Ale zostawić dzieci, które się zżywają z nauczycielką jest inaczej. Najlepiej dla wszystkich jest prowadzić swoją grupę po kolejnych szczeblach edukacji, a potem dostać laurki na zakończenie edukacji. Choć gdyby wszystko było takie idealne, nauczycielki nie mogłyby chorować, rodzić dzieci i przechodzić na emeryturę.
Ale jest jeszcze jedno ale, które nazywa się "realne życie" i jeszcze drugie o nazwie "umowy".
Bo umowa to początek wszystkiego i ani śmieciówka, ani zastępstwo ani nawet czas określony nie dają tego, co powinna dać praca - poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Że ma się tę pracę, że codziennie rano się do niej idzie, że dostaje się wynagrodzenie za wykonane zadania i że wtedy można zacząć rozdział pt." Dorosłe życie", podrozdział "Usamodzielnianie się".
W tym zawarte są podpunkty - wedle uznania: małżeństwo, kredyt, budowa domu, rodzicielstwo, ewentualnie drugi kot. I na to czeka chyba większość osób. A przynajmniej ja mam takie marzenia już od czasów nastoletnich.
I fakt, że dalej czasem się czuję na siedemnaście lat, to jednak od tej pory marzyło mi się głównie samodzielne mieszkanie i życie na własny rachunek.
I choć bardzo, a bardzo wystrzegam się schematów, mimo to nie myślę o mieszkaniu w przyczepie i kąpaniu się w misce. Nie chcę wyjeżdżać do Australii plątać się w pajęczyny ani badać pingwiny na Antarktydzie. Nie mam planów wyprowadzać się, mnie nawet nie kręci większe miasto. Choć na początku byłam bardziej elastyczna i gdybym miała dobre powody, by zostać w Rzeszowie - zostałabym w Rzeszowie, gdybym mogła mieszkać w Piasecznie, mieszkałabym w Piasecznie. Ale, jak to czytałam niedawno na blogu jadłonomii - czasami chciałoby się rzucić duże miasto, zamieszkać w miasteczku, pracować jako bibliotekarka i uprawiać w ogródku pomidory ;)
Dlatego z wdzięcznością przyjmuję spokojne miejsce, w którym mogę żyć i piękne okolice, zwane Bieszczadami. Wszystkie te znajome miejsca, małe sklepiki i warzywniaki. Spacery z psem i fakt, że wszędzie można dojść pieszo.
Nie trzeba mi nic więcej niż pełnia zdrowia, plus może mały domeczek z człowiekiem, którego kocham, z możliwością wyjścia na trawnik z dobrą książką, z zapleczem do pisania czy malowania, z kotem, a może nawet z pomidorami, jeśli rzeczywiście będą ze swojego ogródka ;)
Wraca do mnie najmilsza jesień 2015 i to, jaka byłam wtedy zadowolona, wykonując pracę którą kochałam. Te kolorowe szafeczki, zapach liści w klasie, dekoracje na oknie. Ciepło, kiedy na zewnątrz hulał wiatr i lało (i Ty dziewczyno, zamieniłaś to na mundur?! Nie no, oczywiście, że musiałaś i że przecież byłaś twarda), przygotowania do Świąt. Przeżywanie wszystkich pór roku głębiej, kiedy masz scenariusze zajęć o grzybach, jesieni czy o śnieżynkach. Te książki pedagogiczne, które taszczyłam z biblioteki. Te wieczory z książką i cotton ballsami w pokoju. I dziwnym trafem byłam wtedy tak szczęśliwsza, a sama, zaś kotka bardziej interesowała się polowaniem na krety niż pieszczotami ze mną.
Za to dziś przez, za sprawą i dzięki mojemu M. wsparta, zachęcana i bezpieczna, mogłam wrócić, wróciłam
i zostaję.
![]() |
najmilsza jesień 2015 ;) |
Komentarze
Prześlij komentarz