Przejdź do głównej zawartości

wrzesień łamany

Do czasu do póki się nie wyprowadzimy (ohoho aż po horyzont, no ale jednak - pewne klamoty i rupiecie jak np. kultowe podkładki pod kubek Nescafe, jeszcze z Piaseczna, zaśniedziałe kolczyki gwiazdki bez sztyftów, niezbyt piszące, ale MIĘTOWE długopisy, nienoszone nigdy ubrania będą powoli i sukcesywnie wyautowywane, bo ja już się boję, że kiedyś ani dźwigiem tego nie wyniesiemy)
nie będę musiała dojeżdżać do pracy.
To niewątpliwy plus i wygoda.
Chociaż trasę miałam piękną, bo przez las, chociaż drzewa rzucały piękne słoneczne cętki na drogę, a zarówno jesień i wiosna były magiczne, to jednak droga była wąska, auta zasuwały, że czasem serce lądowało w żołądku, nie mówiąc już o zimie.
W zimie miałam inną trasę, bezpieczniejszą, ale i dłuższą. Niestety miałam też dwa przejazdy kolejowe na trasie i uwierzcie - zawsze kiedy nie było potrzeba, jechał pociąg...
To i tak nie pobije pracy w policji, kiedy miałam ponad 25 kilometrów, a zima trwała od października do marca i gdyby nie to, że nie było zorzy i białych nocy, myślałabym, że jestem na Alasce, ale mimo wszystko pewne rzeczy były niezmienne - wcześniej wstać, postresować się pogodą, złościć na maruderów za kierownicą.

Teraz nie będę musiała się martwić śliską nawierzchnią, zepsutą wycieraczką, zasypanym autem i zamarzniętymi szybami. Powolnymi kierowcami, kolizjami, pieszymi którzy wchodzą bez patrzenia na przejście albo i nie.
Juhuu!
Teraz będę śmigać w botkach z torebką i narażać swój kręgosłup na szwank ;)
A biorąc pod uwagę, że zamówiłam właśnie jakąś tonę książek z biblioteki pedagogicznej (kurierem, wyobrażacie sobie?), to pewnie za chwilę wyląduje z garbem.
No, może jedynie będzie mi szkoda tych klimatycznych piosenek. Do Ustrzyk jeździłam z meduzami na tostach, do Tarnawy dojeżdżałam z Sheeranem z płyty albo arbuzowym latem.
Nie. Niestety nie jestem typem słuchawkowym, zresztą - wczoraj wracając z pracy (w błękitnym kardiganie wybranym przez męża, cienkim, to fakt), ja czułam MROŹNE powietrze. Nie wiem, czy to moje tarczycowe schizy (zaprawdę powiadam Wam - osoby z chorą tarczycą mają całkowicie spierdzielony układ termiczny, cieszą się jak wchodzą do nagrzanego auta latem, stękają spod koca kiedy mąż włącza klimatyzację, a jeśli w sierpniu kupią mega puchate skarpetki na przecenie "bo zima i tak nadejdzie", dla nich pora na zimowe skarpetki nachodzi już tego samego wieczora), więc już zamierzam wyjąć cienki, lekki szaliczek w koty, a jak to nie pomoże - grubszy szalik i rękawiczki na "mroźne" (Boże, wrzesień się dopiero zaczął) poranki. Nie zamierzam więc zaplątywać się w szaliczki i słuchawki, zwłaszcza, że wcale nie mam tak daleko.

Dostały mi się też popołudniowe zmiany i praktycznie codzienne okienka i choć nigdy nie miałam okienek, szybko pomyślałam sobie, że przynajmniej będę mieć chwilę oddechu, czas na spokojną herbatę (albo kawę na hałasowy ból głowy), zjedzenie na siedząco i może nawet na chwilę z książką. Popołudniowe pory to i tak nie są wieczory, ani nocki, a moim popolicyjnym mottem życiowym jest "Jeśli nie kapie Ci na głowę, jeśli jest Ci sucho i ciepło - jest cudownie!".
I choć nie mogę przyozdobić sali kolorowymi jeżykami dźwigającymi jabłuszka (covidowe procedury dezynfekacyjne), nie mogę powiesić Kodeksu Klasowego na tablicy ani nie mogę nakleić naklejek na okna, i tak jest przytulnie, bo sama nakupiłam sobie (eh, ta dziecięca radość nauczycielskiego spełnienia) błękitny piórnik z pomponem, który wypełniłam zmazywalnym długopisem z truskawką i awokado, kolorowymi znacznikami i miętowymi spinaczami, miętowy, puchaty piórnik kotek (taż to spełnienie moich i wszystkich dzieci w promieniu 100 mil fantazji), który zawiera dziesięć mazaków ze stempelkami, saszetki i notesy na zbiórki i opłaty.
Kalendarz nauczyciela mam turkusowy, teczki w różnych odcieniach mięty, błękitu i szarości, w tym są też takie ozdobione stadem motyli w kolorze królewskiego błękitu i takie z masą króliczków w jesienno instagramowym (ochra, szarości) kolorku.
No a do tego dzieci, te kolorowe odblaskowe kurteczki i barwne plecaczki, zapach kredek, ołówków i kanapek z masłem.
A pierwszą rzeczą jaką zrobiłam, jak dowiedziałam się, że mam okienka (oprócz tego, że pomyślałam, że będę mieć czas na poprawianie kartkówek i zeszycików), to kupiłam sobie dobrą kawę, spakowałam earl greya i wzięłam z domu największy szary kubek w zaśnieżone domki, żeby się całkowicie zadomowić w szkole ;)

Przygotowania do jesieni zaczęłam więc solidnie.
Nie kupiłam (i nawet mnie nie nęci) żadnego płaszczyka, swetra czy szalika (zgodnie z dewizą - jak będę się musiała wyprowadzić to...), zainstalowałam w domu skarbonkę, żeby przytyła przez zimę, pożyczyłam ulubioną książkę o Alasce i chyba pierwszy raz w życiu obejrzałam jesienną ramówkę, a potem - o słodki Jezu - oglądnęłam trochę nowego sezonu "Nasz nowy dom" i trochę pożalsięboże "Przyjaciółek", a potem jeszcze Ninja Warriors i Masterchefa. 
Gardzę telewizją, nie lubię żadnych programów rozrywkowych (akceptuję Gesslerkę jeśli sterroryzowany mąż smyra mnie wówczas po stópkach), pluję na taneczne i muzyczne, jedynie rodzinkę mogę obejrzeć chętnie. Dla mnie liczy się tylko rmfmax na TV (i to jak mam dobry dzień), Netflix i słowo pisane. A polskie seriale uważam za niestety stratę czasu i są zarezerwowane jedynie na gorączkę albo niechęć do czytania/pisania.
No ale nie wiem. Skoro jestem mężatką (a nie miałam nią być), czasem używam szminki (czasem nawet różową, choć myślę, że każda pięciolatka i każda znawczyni tematu wyśmiałaby mnie, bo te moje róże, choć zwą się różami - w tym cosmo pink i intensive pink, są dość naturalne i zbliżone do naturalnego koloru, nie fluo i nie jaskrawe, no ale to RÓŻ!), a nawet prasuje rano bluzki, to może już nic nie powinno mnie zdziwić.

Wrzesień póki co daje solidnie znać, że jest wrześniem. Pada, jest zimno i słonko tylko nieśmiało wychyla się zza chmur, dając złudne poczucie ciepła (ja już zaczęłam tradycyjne zwożenie swetrów od mamy, a lada dzień mam plan spakować większość szortów, sukienek i szortów).

                                                                                     ***

Ostatnio zorientowałam się, że w szkole grzeją już kaloryfery i moje szczęście sięgnęło zenitu. Nie zdążyłam jeszcze zmarznąć, choć i tak przemieszczałam się już po szkolnym korytarzu w wielkim kraciastym (nowe, muszę przyznać) poncho. Jest wielkie, mega miękkie i cieplutkie. No i dałam się skusić na tanie botki, bo moje są porządnie wyczłapane, a niestety minęła już (dla mnie) ta pora na buty "pomiędzy". I niestety - dalej nie mam butów na "pomiędzy" latem a jesienią, wyższe, żeby można było bez obciachu założyć skarpetki, ale ładne i nie toporne, nie trzewiki z kokardą, ani nie sneakersy. No, ale botki to botki, dla mnie botki też są ok, bo są ciepłe, a ciepłe to dobre. Wprawdzie nie wiem, ile przeżyją, bo są z eko zamszu, ale są tylko trochę na mnie za duże, więc jest już ok.
Coroczną jesienną szarlotkę już popełniłam, a jutro popełnię kolejną, choć w zamrażarce ostał się jeszcze kawałek. Uwielbiam szarlotkę z dużą ilością renet, prawie bez cukru, a takiej nigdzie nie kupię, więc często robię sobie (tak, sobie. Mało jest osób, które nie krzywią się mówiąc "kwaśna", nawet jeśli ja dam cukier, więc przestałam dogadzać innym i robię ciasto pod siebie i swoje upodobania).

No i tym sposobem całkiem tego nieświadoma wskoczyłam w październik. 
W botki, poncha, szybko zapadające wieczory i czytanie książek w fotelu.
Wskoczyłam w tygodniowy rytm pracy, w siedzenie przy biurko do wieczora, w "Ojej, to już miesiąc się skończył?". Z okazji nowej pracy kupiliśmy drukarkę, więc całkiem przyjemnie jest teraz w moim gabineciku, bo mam wszystko co mi do szczęścia potrzebne.
Przegapiłam Dzień Wegetarian, na szczęście zarejestrowałam Dzień Chłopaka i kupiłam mojemu mężowi kubek z Arsenalu, z którego bardzo smakuje mi popołudniowa kawa ;)
Za nami też pierwsza w tym sezonie partia Scrabbli, jutro wybieramy się na pierwszą jesienną wycieczkę w Bieszczady, a potem tylko czekać aż znajdziemy sobie pierwszy serial do odhaczenia na liście.


Kocham jesień, bezsprzecznie i nieodwołalnie ją kocham!
Teraz kocham jeszcze bardziej, bo jeśli lockdown miał mi coś uświadomić to to, jak bardzo lubię chodzić do pracy, mieć zajęcie i pracy po warkocze. I choć dzień mam teraz krótszy, kurz też częściej odwiedza moje nie pieszczone już tak meble, a porządki z musu przełożone zostały na sobotę, to psychicznie czuję się dużo lepiej, wenę twórczą mam dużo lepszą, a radość, jaką czerpię z wolnych weeekendów, głupiej zmiany pościeli, powolnego gotowania zupy z fasolką i cynamonem albo pieczenia jabłecznika, jest nieporównywalna z niczym innym ;)

Październiku, witaj i bądź piękny! ;)


 




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b