Przejdź do głównej zawartości

mój mąż

Mój mąż obudził mnie dziś słowami:
- Leci "Dzwonnik z Notre Dame", chyba mówiłaś, że nigdy nie oglądałaś i chciałaś oglądać.
Mrugnęłam dwa razy, 
przetarłam oczy, 
po czym oczywiście wstałam, 
owinęłam się w koc jak gąsienica 
i cały poranek spędziłam na oglądaniu, a w przerwach myślałam o tym, że z tylu ludzi na świecie, ja trafiłam na takiego, który jest stworzony dla mnie.

Nie miałabym innego męża.
Byłabym starą panną i szczyciłabym się wolnością, luzem, brakiem obowiązku gotowania mięsa i luźno fruwającymi kartkami po domu.
Plus pięcioma kotami różnej maści.

Nie mogłabym mieć żadnego innego męża, bo bardzo często patrzę na niego i myślę sobie, że takie dobranie, takie podobieństwa, ale i różnice z dwóch przeciwległych biegunów, takie zrozumienie, a nawet i kłótnie są zarezerwowane tylko do dzielenia ich z nim.
Że mi by było świetnie jako starej pannie, ale z nim jest jeszcze świetniej być mi żoną.
JEGO żoną.
Bo on po prostu tylko on zasługuje na to, żeby zmienić swoje przekonania, przywdziać białą kieckę, powiedzieć dwa razy "tak" i negocjować warunki umowy na resztę życia ;)

Oczywiście skoro zaczynam sobie pisać taki wpis, na pewno jutro, najpóźniej pojutrze wkurzy mnie, zdenerwuje, może nawet niesprawiedliwie oceni albo urazi, co znaczy tylko tyle, że nie dałabym się wkurzyć, zdenerwować, niesprawiedliwie ocenić ani urazić żadnemu innemu facetowi. Pokazałabym mu drzwi, odprowadziła do nich, powiedziała "Nie", "Do widzenia" albo coś mniej cenzuralnego.

Bo mój mąż wie.
On wie, że ja nigdy nie chciałam mieć męża, ale że on podpasował mi od razu.
On wie, kiedy ja jestem zła, smutna, niepewna.
Ba, on wie, że mnie boli głowa, nawet zanim sama zdam sobie sprawę, że boli mnie głowa.
Ja pewnych rzeczy mu mówić nie muszę, bo on wie.
Wie, co jem, co zjem, co miałabym ochotę zjeść i co trzeba kupić do jedzenia dla mnie, dla niego, dla gości, na święta, na co dzień.
Wie nawet, na co będę mieć ochotę, bo sam też nagle nabiera na to ochoty i wspólnie mówimy "O, może pora, żeby zrobić naleśniki".
On wie, jakich obowiązków domowych nie lubię, nie dzierżę, nie umiem i wtedy wykonuje je on, a wie, które są z góry przypisane dla mnie i od których się nie wymigam.
Jeśli chodzi o domowe sprawy, ja nie muszę mu nic mówić, prosić, pokazywać palcem.
A jak mnie rozłoży i leżę w łóżku, on zmienia się w króla odkurzacza, mopa, zakupów i full serwisu, podaje lipę z miodem, malinową z cytryną, zwykłą z imbirem i earl greya bez niczego.

Nie ma smykałki do miziania moich stóp i nie kocha kotów tak bardzo, żeby otoczyć się nimi w mieszkaniu, a kiedy ja mówię ze świecącymi się oczami "ALASKA"(powiedziała ta, która we wrześniu myśli o rękawiczkach), on kręci głową, mówiąc "TEKSAS" (na szczęście nie mamy pieniędzy ani na to ani na to).
On wie, co ja wybiorę w restauracji, wie, co będę chciała robić, co czytać, gdzie pojechać na weekend.
On zgaduje moje reakcje, mimikę i słowa, jakie wypowiem na widok kota, pająka, małego dziecka.
Wie, kiedy się obrażam, kiedy się przepraszam, kiedy będę się obrażać i kiedy będę się przepraszać.
Wie wszystkie te poważne rzeczy, które powinien wiedzieć, jak mój stosunek do homoseksualistów, duchów, ufo, pająków, czy oddawania pośmiertnie narządów, ale zna też różne pierdoły, jak moja ukochana zabawka z dzieciństwa, to, że będą mi przeszkadzać różowe lamówki na bieliźnie i wie, na jakie buty pokazane przez ekspedientkę w sklepie powiem "niee".


Z nim mogę mieszkać wszędzie, czy będzie to Warszawa czy nasze rodzime małe miasteczko, jechać wszędzie, robić wszystko, wszystko znieść.
Z nim mogę tańczyć i się modlić, iść na wesele i pogrzeb, wspólnie coś planować, wspólnie patrzeć jak coś się wali, układać słowa ze scrabbli, ale i niańczyć umierającego psa.
Razem byliśmy w policji, na pierwszych wakacjach pod namiotem, na których wylądowaliśmy finalnie z moją mamą (poza namiotem) i w szpitalu u mojej umierającej babci.
To on wiózł kota moich rodziców do weterynarza, spędził ze mną czterdzieści minut w sklepie zoologicznym w dziale szynszyli, przeżył moją długą wizytę w bibliotece, jak szubrowałam po półkach bez presji czasu (a ja w bibliotece nie mam presji czasu).
Trzymał mnie na ramionach na koncercie (jak ważyłam jeszcze jakieś pięć kilo więcej) i łapał w ręce jak mu mdlałam chora w domu.
Umie mnie ustawić, opieprzyć, nauczyć, jeśli czegoś nie umiem, naprowadzić na realne życie, kiedy ja myślami błądzę w chmurach.
A jeśli sam nie wie, co się kupuje mamie albo co się zanosi do małego dziecka, jak się odmienia nazwiska w zaproszeniach, jak ująć coś w słowa, jak edytować tekst, jak odróżnić rzepę od pasternaka albo jak myślą koty, od tego ma mnie.
I choć może tego akurat nie wie, ciary mnie przechodzą kiedy mówi "koty" w liczbie mnogiej, kiedy rozmawiamy o kolorach sofy w salonie, jaką będziemy kiedyś mieć albo kiedy rozprawiamy o budowie domu.

To on wyciąga naczynia ze zmywarki właśnie teraz. Jak ja przygotowuje się do pracy. Ale też jak piszę. I kiedy czytam. I wie, oczywiście, że wie, kiedy może mi przerwać i ścignąć mnie do ogarnięcia po sobie kubka nienadającego się do zmywarki, a kiedy jest sprawa życia i śmierci i nie wolno oderwać od laptopa.
To on ogarnia kota, kuwetę (kot wtedy jest w szoku), jak ja jestem chora, choć generalnie kot jest mój.
To on o mnie dba, myśli i do mnie chce wracać do domu.

I choć pewnie wolałby, żebym zamiast pisania bzdur albo książek, miała bajeczny głos i słuch muzyczny, żebym bardziej interesowała się sportem i wolała obejrzeć finał, który wygrywa Iga, albo mecz, w którym gra Lewandowski, zamiast: "Gdzie jest Nemo?" albo "Avatara".
Żebym w jednym paluszku miała przepis na pieczeń i umiejętność żonglowania schabowymi (chociaż nigdy się do tego nie przyzna), albo żebym była jak inni i jadła mięso, bez stwarzania problemów podczas wyjazdów.
I że zgrzyta zębami, kiedy z uporem powtarzam, że po budowie domu, zbieram na fiata 500 i nie wyobrażam sobie, że nasz kot będzie jedynakiem.
Albo żebym zamiast ładnie układała zdania i wstawiała przecinki, tak samo ładnie umiała ustawić naczynia w zmywarce, sprzątała po sobie okruchy albo nie zużywała wszystkich małych łyżeczek w ciągu jednego dnia,
to jednak on wybrał mnie.

Mnie.

Dziewczynę niepozorną i nie utrzymującą pozorów.
Małą, wyglądającą dziecinnie, bez niczego szczególnego, czego nie mają inne.
Naturalną i mówiącą "Okej, ja męża nie szukam", lansując się w dresach i bez pudru, za to z obsesją na punkcie wagi i kobiecych atrybutów.
Wiecznie w swoim świecie.
Wybierającą pisanie niż imprezy,
wolność, restauracje i podróże zamiast schematów 
i kota, zamiast szklanki wody na starość.
 
I choć nie chciałam,
choć mówiłam,
myślałam, że nie chcę, to mam.
Nerwusa i perfekcjonistę, ale najlepszego męża dla mnie.

To o nim jak widzę, kiedy idzie parkingiem, albo wchodzi do baru, jak ja siedzę przy stoliku ze znajomymi, albo jak siedzę w oknie, kiedy on wraca z pracy, myślę z dumą i radością: "TO mój mąż".
I zawsze się szczerzę, jak jadę gdzieś, a on stoi w mundurze, a macham tak, że mogłabym zabić tym młóceniem rąk.
To moja osoba wpisywana w rubryczki "poinformować w razie" i "współmałżonek".
Osoba, z którą dzielę nazwisko wpisywane nam ładnie jako Państwo G.
Z którym mam wspólne konto, której prezentu na urodziny szukam pół roku przed urodzinami, żeby wynaleźć jakiś naprawdę od serca, dla której wiele jestem w stanie zmienić i jeszcze więcej wybaczyć.
Której jako jedynej tak ufam, wszystko mówię i dla której tyle zmieniam.
Z którą chcę po cichu świętować każdy 15.dzień miesiąca, spędzić niedzielę, święta i resztę życia.

Nawet jeśli jest też tym, który pewnie ostatni zobaczy, że wrzuciłam ten wpis ;)




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b