Przejdź do głównej zawartości

wolna sobota

Przypomniałam sobie, czym jest zmęczenie piątkowego popołudnia

i jak miło spędza się to piątkowe popołudnie w mieszkaniu, bez przygotowywania się do pracy, bez prasowania bluzki na następny dzień i bez wieczornego robienia zupy.

Znów miałam przyjemność doświadczyć, jak napięcie ustępuje relaksowi 

i jak słodko jest obudzić się w niedzielę o dziesiątej.

Odkryłam na nowo luz piątkowego wieczoru i poczułam, jak smakuje wolna sobota.

Doznałam wiatru we włosach podczas sobotniej jazdy na odkurzaczu i mopie, wśród równoczesnego biegu po zakupy i maratonie pierogowym i uczucia deja vu, że ten dzień jest stanowczo za krótki, by ogarnąć wszystko.

Przypomniałam sobie, jak miło ogrywa się rodzinę w scrabble w sobotni deszczowy wieczór, jedząc przy tym kanapki z serem, sałatą i pomidorem i jak dobrze zrobić zdjęcia kotu, który zaakceptował psa.

Jak fajnie jest spędzić niedzielę z mamą, spacerując po rymanowskim parku w chustce w jaskółki z kawą w ręce. Czytać thriller na osłonecznionej ławce albo wraz z chłodem i wilgocią tężni solankowych. A potem w drodze powrotnej, zobaczyć męża na drodze w mundurze i poczuć ciepło (nie tylko od kartonu z pizzą na kolanach).A na koniec dnia zjeść letnią pizzę z gorącym earl greyem, żebrającym koło stołu psem i kotką, śpiącą na krześle obok.

I jak przyjemnie jest wziąć na spacer tego nieznośnie kudłatego psa w czerwonych szelkach, z mamą w kaloszach pod parasolem, a samej przywdziać botki i zieloną parkę, grzejąc dłonie na styropianowym kubeczku pełnym flat white z cukrem cynamonowym w pierwszy prawdziwie chłodny, jesienny dzień.

Jak to jest na spokojnie krzątać się w wolny dzień przy garnkach, tu mieszając drewnianą łyżką, tu znowu kosztując, bez pędu, bez głodu, bez uczucia, że nie ma się czasu zjeść na siedząco.

Jak cieszyć się weekendem, kiedy mąż ma wolne i jak, gdy idzie na cały dzień do pracy.

Jak piecze się weekendową szarlotkę, robi wegetariański rosół albo zielone szpinakowe kopytka z masłem, parmezanem i świeżą bazylią, podpatrując kota, który przybiera słodkie senne pozy i zerkając na głupawy serial.

Gdzie pojechać na jesienną wycieczkę, gdy słupki zachorowań na koronawirusa rosną i jak robić zdjęcie w miękkim kraciastym poncho w najbrdziej wietrzny dzień w roku, kiedy długie włosy pchają się do ust, a poncho powiewa wkoło ud jak płaszczka.

Jak przyjemnie jest wrócić do błogiego nic nierobienia kiedy pada deszcz i przypomnieć sobie o istnieniu Netflixa.

Jak słuchać o imprezowej parapetówce przyjaciółki, kiedy sama na imprezie byłam parę razy w życiu, w tym większość będąc w Rzeszowie, alkoholu nie piłam od nie wiem kiedy, a imprezy to ostatnio tylko własne wesele, Andrzejki albo bal w sukni z mężem pod pachę, jakbym była wytworną nowobogacką panią. A oprócz tego znaczną część życia spędzam na zakopywaniu się w kocyk z książką jako grzeczna żonka, kocia mama i pani nauczycielka z małego miasteczka, a myślę głównie o mężu, prezencie dla męża pół roku przed jego świętem, kocie i karmie dla kota. O tym, że trzeba upolować mascarę Bambi eye w Rossmanie i ocenić jesienne prace plastyczne. I nie wiem, kiedy ostatnio widziałam stroboskopową kulę, kiedy czułam w uszach huk i widziałam morze falujących ciał, za to wiem, że dobrze mi tak spokojnie, domowo w rozczłapanych kapciach liskach i w sportowej bluzie.

Dobrze mi ubrać nowe botki w kolorze karmelu, całkowicie niepraktyczne jasnobeżowe albo wygodne czarne i sfotografować je w milionie ujęć na tle opadniętych suchych liści.

Czytać książki bez ograniczeń i pić herbatę za herbatą.

Zrobić jesienne pazurki i napawać się chustecznikiem z jesiennym designem.

Szorować prysznic i kuchenną płytę przy melodii Stephena Puth'a, kupić nowe dobrze leżące dżinsy, zobaczyć jak po roku nieużytkowania kot znowu wspina się na najwyższą półkę drapaka i zasypia tam słodko jak mały irbisek.

Siedzieć pod sauną do włosów wysmarowana maseczką i olejkami, po czym zawiać sobie plecy i przez trzy kolejne dni pachnieć Bengayem, po miesiącu chrypania wreszcie wyleczyć chrypkę.



Przypomniałam sobie, jak to jest pracować, wstawać rano, mieć wpółdopiątki i mówić "Ojej, jak szybko minął ten tydzień".


I dlatego tak się cieszę każdego dnia, kiedy muszę zwlec się z łóżka o śmiertelnej dla mnie porze 6.30 (zapomniała ta, co miała zimowe poranne zaprawy w koszarach), że zdzieram gardło i leczę chrypkę przez miesiąc, że do wieczora siedzę w papierach, sprawdzianach, zeszytach lub laptopach.

Cieszę się z poniedziałków, wtorków przesuwających się na środaminietydzieńzginie, wpółdopiątków i piątków, a nawet z niedzieli, która powtarza cykl.

I tylko trzymam zaciśnięte kciuki, żeby wszystko hulało jak hula, żebyśmy chodzili, byli zdrowi, zadowoleni i cieszyli się z cynamonowej kawy i czerwonych szelek i nie musieli się martwić miejscami w szpitalach, zamkniętymi szkołami czy brakiem pracy.





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b