trzepot motyla

Czy wiecie, że trzepot skrzydeł motyla może wywołać tsunami?

Bo ja wiem. Po dzisiejszym dniu wiem.



Jest takie zjawisko w przyrodzie, że u tych najsłabszych ogniw (takich słabeuszy, które powinno się zrzucić w odpowiednim momencie ze skały), pojawia się coś na migdałkach.

Google mówi "kamienie", "obumarłe komórki", mój kolega (z taką samą znajomością tematu antybiotyków jak ja) "bakterie". Wszyscy po trochę mają rację, ale ponieważ białe g** nie potrafią mówić i nie spowiadają się ze swej etiologii, ja powiem za moim lekarzem z dziecięcych lat - czopy. Upierdliwie bytujące na migdałkach u zdechlaków. 

Takie małe, białe g*. 

Po prostu sobie są. Mogą być spowodowane przez zatoki, alergię, niewłaściwą higienę lub po prostu nawracać jak bumerang. 

U mnie występowały i pojawiają się zawsze wtedy, kiedy spada mi odporność.

Ale mogą spowodować gorączkę, bóle uszu, a także przerodzić się w infekcję, więc trzeba się ich pozbyć. Co dzielniejsi wydłubują je łyżeczką (Boże), rurką (dziękuję), patyczkiem (no chyba). Ja wolę pokonać je sposobem. 

Najpierw - zamęczyć. Płukać szałwią, wyżerać solą, puścić z dymem z inhalacjami z nebulizatora, a jak nie pomoże - udusić Inhalolem buchającym eukaliptusowo spod ręcznika. Bo to tylko małe, białe g***.


U mnie nawet jedno małe białe.

Ale przez nie ochrypłam.

Nie jest to dla mnie nowość - wręcz bardzo długo wytrzymałam bez chrypki, zwłaszcza, że pracuję głosem.

Idzie wiosna, alergeny fruwają, zatoki się odzywają - nic strasznego.

Ale skoro głos to moje narzędzie pracy, muszę o niego dbać. Skoro idzie wiosna, a ja chcę biegać. I skoro mam mieć urodziny, a nie leżeć w łóżku. A skoro w gardle białe G., trzeba się pozbyć obcego. Tylko, że ten trzyma się rękami i nogami, bo chyba chce udowodnić, że przed każdym co ważniejszym wydarzeniem z życia (dwie obrony, jeden ślub), ja muszę chrypieć.

I tu moje usprawiedliwienie:

Wczoraj po pracy gnałam do domu, bo popołudnie było intensywne w mówienie, lokator w migdałku uprzykrzał życie, chrypka się pogłębiała. Chciałam tylko wrócić do domu, zagazować go Tantum Verde, zassać na śmierć pastylkami z fiordem w tle. 

Mąż miał wolne więc otworzył mi drzwi z lnianą ściereczką przewieszoną przez przedramię i moim wegetariańskim rosołkiem już kręcącym się w mikrofalówce. Dołożyłam sobie porcję makaronu ekstra, poprawiłam bezcukrową domową szarlotką i kawą rozpuszczalną. No cudownie.

Całe popołudnie zajmowałam się oszczędzaniem głosu, pół wieczora zajmowałam kąpielą niesfornego kota, pół nocy nie spałam. Mąż wstał rano, na służbę o szóstej, ja leżałam prawie godzinę dłużej, choć zasnąć już nie mogłam. I całe szczęście, bo gdy już wstałam, zjadłam swoje płateczki, ogarnęłam się i wyjątkowo szybko byłam gotowa do wyjścia, podcięło mi nogi, gdy zobaczyłam, że mąż zamknął mnie w mieszkaniu, a ja cierpię na brak klucza. Poszukałam go jeszcze po stałych miejscach (kieszeń kurtki, torebka, fotel, stół), ale po chwili już wiedziałam. Nie wyjęłam klucza z szafki w pracy. Do domu wróciłam wczoraj sama - bez pluszowego liska radośnie dyndającego przy pęku kluczy, a że mąż mi otworzył - żyliśmy sobie w słodkiej niewiedzy, a czarnej D mnie zostawił on, o szóstej rano.

Samą. Bez możności wyjścia do pracy. W mieszkaniu na drugim piętrze.

Zadzwoniłam do męża - mąż ma interwencję. Zadzwoniłam do koleżanek, które teoretycznie mogłyby być w szkole i przywieźć mi klucze - koleżanki w łóżkach.

Zadzwoniłam do sąsiada, administratora, że może ma jakimś cudem klucze (albo łom, bo inaczej nie pójdę do pracy), już widząc oczyma wyobraźni, jak dzwonię do szkoły i mówię, że nie przyjdę, bo jestem zamknięta w domu. W sumie trochę chrypię, więc mogę wziąć zwolnienie, no ale bez jaj. Czy ja po to wróciłam z wojny z migdałkiem, żeby teraz skonać pod drzwiami? A może zorganizują mi lekcję online - dzieciaki w klasie, ja ubrana z torebką w przedpokoju?

Sąsiad okazał zainteresowanie, kminiąc czy i jak mógłby się włamać do mojej szafki w pracy. Więc mu wydukałam, ze klucz jest wsadzony w zamek. Nie jest schowany. Chyba go tknęła żałość w moim głosie, bo zaoferował pomoc. Zadzwoniłam do pani sekretarki, ta stanęła na wysokości zadania (szafka numer, pluszowy wytarmoszony lisek, kolor klucza - kompleksowo), sąsiad na sygnale jechał do szkoły, potem otworzył mi (faaaacepaaalm) moje drzwi i jeszcze wspaniałomyślnie mnie odwiózł do pracy.

Wbiegając po schodach, czułam jak adrenalina  i pęd wiatru rozbija mi czopa w gardle, tak gdzieś po chyba sześciu dniach bezowocnego torturowania migdałków.


Dzień zaczęłam więc energicznie i z przytupem.

Wracając, kupiłam chyba pół warzywniaka, drugie pół drogerii (bo nauka proporcji nie pozwala przejść obojętnie koło przecenionych tabletek do zmywarki) i poszłam jeszcze dorobić klucz. Kluczyk do szafki profilaktycznie odczepiłam już w pracy, ale i tak chciałam się ubezpieczyć. 

Naprawdę muszę wspominać, że droga do wyrobienia klucza jest długa, wyboista i bardzo błotnista? Naprawdę muszę mówić, że była bardzo, bardzo śliska? Może tylko wspomnę, że kolejna gra "planszowa" jaką kupię to będzie Twister, bo moje zdolności balansowania tyłkiem i trzymania się na jednej ręce, w drugiej dzierżąc kalafiory, są naprawdę imponujące?

***

Dopiero po południu zeszło ze mnie ciśnienie, merci powędrowało za ścianę, ja nucę sobie "Jak dobrze mieć sąsiada", kota umówiłam na strzyżenie, siebie na szczepienie. Skoro nikt mnie nie zrzucił ze skały, muszę sama zadbać o odporność...

A wniosek jest taki: gdyby nie było czopa, nie byłoby chrypki, nie byłabym taka zmęczona mówieniem do dzieci w szkole, nie gnałabym do domu jak powalona i nie zostawiłabym w szkole klucza. Ot i cała filozofia.


PS Wylądowałam na kwarantannie, więc jak widać, motyl musiał zatrzepotać mocniej na którymś biegunie ;)





Komentarze