czerwiec

Czerwiec zapowiada się cudownie, bo falą upałów.

Na to czekałam w mroźnym lutym, na to liczyłam, tuptając z niecierpliwością na wiosnę i budowę; w kwarantannianym marcu, w zimnym kwietniu i maju, okraszonym grzaniem w mieszkaniu.

Choć nasze południe kraju i tak omijają te największe upały (właściwie nasze termometry dobijają do ok. 28 stopni, nie wiem, czy stuknęła 30), nie mniej jednak jest słońce, jest duchota, jest rozłożony basen i nawet jest mój różowy flaming. 

Były też już lody, mrożona kawa, a sukienki właśnie się suszą na suszarce.

Doczekałam się, że temperatura w mieszkaniu wybiła nieoczekiwane 26 stopni, a my gorączkowo zamawialiśmy stojący wiatrak. 

Doczekałam się uchylonych okien w sypialni, a nawet nocnej koszuli, a to już jest hardcore, skoro zwykle były to skarpetki; spania pod cienką narzutką, zamiast kołdry i kawy mrożonej bez szczękania zębami w wychłodzonych ścianach mieszkania. 

Po wersjach ilustrowanych sięgnęłam po starego, dobrego Harrego z Zakonu Feniksa, choć musiałam go pożyczyć w bibliotece. Moja książka jest tak sfatygowana, że jest w jakichś czterech częściach, ale jak już przebrnęłam (wciąż z radością) przed te ponad 900 stron, wzięłam się za thriller. 

(Nie wiem, czy coś z niego będzie, chyba jednak dociągnę tego Harrego do końca).

Ponoć w środę ma być ponad 30 stopni, będę się roztapiać jak lody waniliowe ;) Jak na to, że nie mam jeszcze urlopu, świetnie się to zapowiada. Nie sądziłam, że takich temperatur doczekam przed pierwszym dniem lata, przed oficjalnymi wakacjami, przed lipcem.


***

Zakończyłam triumfalnie ten rok szkolny, zaczynam długo wyczekiwany urlop.

Mam jaśniejszy blond na głowie, miętowe paznokcie u stóp, lekko zezłoconą skórę - dzięki wychodzeniu z dziećmi na plac zabaw, a trochę i przez basen. Kiedy temperatura osiągnęła przyjemne 33 stopnie, myślałam, że z niego nie wyjdę. 

Mam też białego pięknego (i wielkiego) storczyka na biurku i zdjęcie w srebrnej ramce, wegańskie spaghetti al limone w lodówce, rozsypane ciuchy (edycja zimowa na podłodze) i kota schowanego w budce "dziecięcego" drapaka, który był użytkowany jakieś trzy miesiące, kiedy panicz Blue wyrósł/znudził się/zniszczył wiszącą myszkę. Ale nauczyłam się już, że kota można wybiegać, a on i tak będzie "płakał" o czwartej nad ranem, czwarta nad ranem jest porą kuwety, zwłaszcza kiedy muszę wstać o szóstej, a nieużytkowane zabawki i gadżety nabierają nowej treści po pół roku (albo po groźbie wyrzucenia lub spakowania do wyrzucenia).


Obecnie nie czekam na nic.

Cieszę się chwilą, powiewem chłodu przez nanosekundę przed burzą, zanim grad przepłoszy gołębie z okna i wystraszy kota; szparagami pieczonymi z pomidorkami koktajlowymi w towarzystwie dobrej oliwy, wegańskiej mrożonej kawy, nową matą do ćwiczeń, która się nie ślizga.

Coraz większym i coraz bardziej puszystym kotem, masażerem do głowy, zeszytami do boulet journal, które dostałam na zakończenie roku i którymi się JARAM. Podobnie jak tym, że oto doprowadziłam do końca SWOJĄ klasę. Że choć miałam ją tylko rok, to był AŻ rok. No i że byłam na zwolnieniu lekarskim dokładnie jeden (odpowiedzialny) dzień. To mój szczególny powód do dumy, zasługa nawilżacza powietrza, ratunkowego nebulizatora w domu przy pierwszym katarze, cudownej mocy neosine, no i chyba też pandemii. bo skoro sezon grypowy spędza się pracują zdalnie, to trochę to jednak sprzyja budowaniu odporności. Budować ją będę też latem, bo ćwiczę już całkiem często, weganizuję dietę, piję ziółka i szczotkuję się na sucho.

Dziś chciałam robić saunę na włosy, ale uznałam, że przy tych temperaturach to nie, nie.

Przywiozłam wszystkie letnie ubrania i po raz milionowy przeskładałam szafę. 

I jest chyba zakodowane coś w ludzkiej psychice, w poczuciu obowiązku, w cienkiej linii między powinnością, a pasją, że w drugim dniu urlopu (poprzednio uprzątnęłam całe mieszkanie, usmażyłam stos schabowych dla męża, zrobiłam zupę z dyni, pastę warzywną do chleba i cały dzbanek mrożonej kawy, bałagan w kuchni, dwa kursy zmywarki i plamy na podłodze), wraca się do pisania swojej książki, choć wie się, że nie ma się siły przebicia, umiejętności sprzedania się, promowania książki ani kasy, żeby ją wspomóc, bo obecnie buduje się dom w roku, kiedy materiały budowlane sięgnęły apogeum cen.


PS Pierwsze dni wakacji zaczęłam lekkim kruszeniem się odporności, ale skoro zaczęłam "podgorączkować" to znaczy, że walczę, tak? Ach, a mięśnie po "SKALPELU" bolą mnie tak, że nie wiem, gdzie kończy się wirus, gdzie zaczyna gejzer kwasu mlekowego. Przyznam, że troszkę mnie zdjęło i minimalnie odjęło narzędzia pracy nauczyciela, ale melduję, że podbiję wakacje i lipiec będzie mój!


(Ten uroczy wpis sponsoruje dziś zapętlona wersja godzinnego "Only You" - tak, tego z reklamy Coca Coli, to już któraś piosenka wyłapana w TV, którą potem tłukę tak niemiłosiernie).





Komentarze