całkiem inny poniedziałek

Pierwszy poniedziałek wakacji zaczęłam od wizyty u dentysty, więc średnio. Zdecydowanie przyjemniej byłoby siedzieć na ławce i jeść loda, a pieniądze wydać na coś przyjemniejszego. Jakiś worek cementu czy coś. 
Jak na razie wcale mnie nie boli, że nie odświeżałam garderoby od niepamiętnych czasów. Nawet nie mam ochoty i nie muszę sobie żałować tych niekupionych sukienek czy marynarek, na których brak cierpię, bo zwyczajnie zmieniły mi się priorytety, a choć na razie nie ma jeszcze stylowych szaleństw drobiazgowo - dekoracyjnych, to z koloru dachu też się można cieszyć. 
Oprócz wizyty u dentysty miałam lekką chrypkę, więc miałam lekkie wyrzuty sumienia, że może za dużo tej mrożonej kawy w siebie jednak wlewam, ale wyrzuty nie trwały zbyt długo. Wieczorem dostałam gorączki, a kolejnego dnia - po wizycie u lekarza, antybiotyk. Byłam bardzo nieszczęśliwa z tego powodu, ale ostatecznie jak zaczęłam jęczeć (gorączkę znoszę po męsku), głowa przypominała posąg, a ja nie miałam na nic sił, tak byłam zawalona smarkami od zajętych zatok, że potulnie wzięłam leki.

Pierwsze dni wakacji kręciły się więc wokół spania, niejedzenia, inhalacji i kota - idealnego towarzysza, który cieszył się, że osiągnęłam temperaturkę godną kota. Potem zaczęłam wreszcie trzymać głowę w pionie, książce w ręce, a pilot do telewizora w garści. I tak, w ciągu paru dni obejrzałam "Forresta Gumpa", "Cast away" (ulubiony), "Elegię dla bidoków", "Ojcostwo" (oklepane), Jokera (trzeci raz), "Jedz, módl się, kochaj" (idealny na wakacje) i parę innych tytułów. 
Czytałam, trochę na czytniku, trochę papierowo, trochę Harrego. 
Radosna twórczość szkicowania ołówkiem, porządki, jak tylko poczułam powiew poprawy zdrowia. Blue dodawał otuchy, topiąc gumki z jeszcze większym niż zwykle zapałem (tani mop z Lidla ze spryskiwaczem rządzi!), mama zrobiła krupnik, teściowa podrzuciła botwinkę.

Oczywiście na początku byłam załamana (ale to chyba brzemię podgorączkowego tak mnie cisnęło), wydawało mi się, że zawsze będę taka słaba, no i że tracę urlop na zdechlakowanie, ale potem uznałam, że nie ma co się martwić, tylko wejść w tryb slow (trochę śmiesznie udawać, że jest się slow, kiedy nie ma się siły na nic), dużo odpoczywać, nie przemęczać się i nie narzekać. Akurat pogoda nie sprzyjała, żeby wychodzić z domu, więc luz. ODPOCZĘŁAM. I zaczęłam odliczać do kolejnej fali upałów, na myśl o której, mąż przypiął się kajdankami do wentylatora ;).


Kolejny poniedziałek spędziłam już po VIPowsku - z lemoniadą w dłoni (właściwie to z magnezowym Oshee, ale lemoniada lepiej brzmi), książką na leżaku i psem rodziców u nóg. Trochę na wiszącym siedzisku na tarasie (nie wiem, czemu, ale my zawsze mówimy na to "hamak") w cieniu, trochę na trawniku w promieniach popołudniowego słońca.
Reszta tygodnia upłynęła błogo i wakacyjne, kiedy spacerowałam z nogi na nogę z Benjim, mrużyłam oczy od słońca i podjadałam borówki i maliny. Było też całkiem dużo wyjazdów na budowę (nigdy w życiu nie widziałam piękniejszych pustaków, gwoździ i desek), spacerków, choć głównie po "te pachnące" pomidory, mrożona kawa u kuzynki i woda z karafki u koleżanki ze szkrabem, no i sam szkrab, rzecz jasna, choć na początku przespał odwiedziny (chyba ma to po mnie).
Mieszczańskie życie świętowałam czytaniem w parku w pełnym słońcu, dom rodzinny w spokojnej okolicy noszeniem błękitnego kapelusza z frędzlami, a budowę na wsi, wyjadaniem poziomek i strącaniem mrówek z gołych stóp w sandałkach.

Codziennie wychodziłam z domu, żeby złapać trochę słonka, spałam długo (no nie mogę z tą moją sennością, jak mi mąż nie schowa budzika na moją prośbę, to nie wstanę przed 11), ale mimo to miałam czas na wszystko, a nawet na czytanie sobie książki na kanapie o 13, co z niewiadomych przyczyn sprawia mi taką niewysławioną radość. Czytać ogólnie czytam dużo, ale ku zgrozie męża (i mamy "Który to już raz czytasz?" , chyba obawia się o moje zdrowie psychiczne) Harrego (kończę i ubolewam) i miauczy "A czytnik...?". 

Dziś, z okazji piątku, popełniłam dla męża karkówkę (czyt. tyle karkówki), dzięki której mam zamiar majtać nogami w powietrzu przez trzy dni, jutro robię sałatkę z pomidorów na grilla, a w niedzielę nie robię nic. Może tylko zabieg na włosy. Albo Seans Jedzenia Precelków wieczorem, przy wtórze szumu wiatraka podłogowego, z kotem rozpłaszczonym na panelach.

A od poniedziałku (hej, mam nadzieję, że dalej ponad 30 stopni???) coś czuję, że dawno mnie w basenie nie było...

;)






Komentarze