Przejdź do głównej zawartości

czasami udaję, że chodzę do pracy

Gdybym miała powiedzieć, co najgorszego zrobiłam w swoim życiu, opowiedziałabym historię pewnego zimowego kuligu.

Pojechałam na niego z rodzicami, siostrą i psem do znajomych, od którego wyżej wymienionego psa wzięliśmy, kiedy był jeszcze małym, tłustym berbeciem z umaszczeniem i urodą mini bernardyna (przynajmniej dopóki nie podrósł, sierść mu nie wygładziła się jak u jack russel terriera, a ryj wyciągnął, jakby jakiś aligator podjął próbę wciągnięcia go pod wodę).

- Będzie mu tu dobrze, przecież to jego pierwszy dom! - do dziś pamiętam moją dużo młodszą mamę, która - jak to mama, z maminym tonem i uspokajającą miną (którą każde trochę bardziej rozgarnięte dziecko rozpozna jako niezbyt dobrze maskowane zawoalowane kłamstwo dla większego dobra) przekonywała mnie, że Puszek będzie zachwycony, że zostaje sam na obcym podwórku w zimie.

Pamiętam, jak siedziałam na ostatnich sankach z tatem, w zimowym kombinezonie, z policzkami szczypiącymi od mrozu i patrzyłam na naszego łaciatego kundelka na podwórku. W momencie, gdy poczułam szarpnięcie samochodu, który nas ciągnął, zobaczyłam przerażone oczy psa, minę pt. "Zostawiacie mnie?!" i ten jego ból zaskoczenia, że kanapowy kundelek ma nagle zostać na mrozie.

Tak. Nigdy tego nie zapomnę i nie zapomnę, jak rodzice przekonywali mnie, że " ale fajnie, kiedy te ostatnie sanki wpadają w poślizg" i "jak fajnie lądować na ziemi przy ostrzejszym zakręcie", kiedy widzieli moją minę - "pies ma futro, spokojnie, nie zmarznie" i powtarzane jak mantrę "nie płacz, bo ci łezki zamarzną".


Miałam wtedy jakieś osiem lat, nie odczułam żadnej frajdy z tego kuligu i chciałam tylko wrócić do domu, do psa.

To nic, że był trochę wredny, że miał w sobie trochę agresji i nie był super psem do dzieci (moja kuzynka pewnie do dziś ma dreszcze, bo uciekała przed nim na łóżko piętrowe, a koleżanka zawsze z przekąsem mówi "Puusiu", więc ja czuję się jak nieokrzesany Hagrid patrzący z lubością na smoczątko, kiedy inni widzą potwora. Z tym, że Puszek nigdy nikogo nie ugryzł - był ot takim burkiem, tu warknął, tu chapnął złośliwie i zawsze bezzębnie... No dobra, nie bronię!).


Zawsze, zawsze byłam naprawdę pier****ięta na punkcie zwierząt, zawsze miałam ciut spaczone poczucie poświęcenia, tragedii, żalu. Więc jestem z tych osób, które choć są zmęczone, pobawią się z kotem, choć jest gorąco, pójdą na spacer z psem, a każdy czyn jak zamknięcie psa, bo jakieś dziecko przyszło, wypuszczenie psa na pole, bo goście przyjechali z yorkiem z kokardką, krzyknięcie na psa - pamięta i wyrzuca sobie w głowie długo, długo potem.

Przez jedenaście lat miałam szynszyla i choć codziennie wypuszczałam go z klatki na wiele godzin (a klatkę miał wielkości niemowlęcego łóżeczka, zawsze świeże trotki i najlepsza wyżerka w mieście), choć wszystkie pieniądze wydawałam na jego karmę, ziółka i zabawki (które niszczył albo kable i myszki, które też niszczył), to i tak mam wyrzuty, że raz, karmiąc go, zostawiłam miseczkę z karmą NA ZEWNĄTRZ KLATKI, więc ta mała menda puchata, musiała stać przy prętach i w tym swoim małym, puchatym rozumku głowić się, czemu do cholery miska jest poza zasięgiem. Wprawdzie usprawiedliwia mnie fakt, że gdyby Borys nie wyrzucał (a robił to teatralnym wręcz gestem) kukurydzy (nie, wróć, kukurydzę sama mu wybierałam, żeby nie dostał rozdęcia jelita. Tak, wiem. No wiem!) - niechcianych ziarenek, mógłby je śmiało wydłubać z trotów i zjeść, ale i tak budzę się czasem przestraszona w nocy i myślę: "Tak, to ja, przodująca wegetarianka i miłośniczka żyć puchatych, która ZAPOMNIAŁA NAKARMIĆ SZYNSZYLA, w dodatku - zostawiwszy żarcie na jego oczach, żeby miał do czego wzdychać).


Teraz mam kota.

Tak - kot to zdecydowanie moje oczko w głowie. I nie, nie traktuje go jak dziecko, bo ja (choć instynkt macierzyński chyba mam, skoro lubię dzieci, zawsze noszę niemowlaki koleżanek i jestem jak magnes na dzieci - one zawsze do mnie lgną) nie chciałam mieć dziecka, chciałam kota, więc nie mam dziecka, mam kota. Nie, nie pomyliłam się w tym zdaniu.

Kot jaki by nie był, byłby spełnieniem moich marzeń, byle miał cztery łapy i spiczaste uszka.

I jest - śliczny jak maskotka, niebieskooki, duży i puszysty. 

Niewątpliwie jest jasną perełką w moim życiu, moim małym pocieszaczem, moją ostoją spokoju, rozrywką, towarzystwem, kiedy mąż w pracy, towarzyszem w każdej domowej czynności i puchatym szczęściem. A przy tym wyjątkowo da się lubić, bo jest psiego usposobienia - chodzi za mną krok w krok, jest miły z zachowania i wyglądu, no i dla niego jestem całym światem. Dla niego największą tragedią jest moje wyjście z domu (najbardziej lubi jak mąż idzie do pracy i odprowadzam go do drzwi, więc Blue początkowo nie wie, czy nie idziemy oboje, a jak się okazuje, że ja nie ubieram butów, tylko biorę go na ręce, zachowuje się jakby mój mąż był jakimś sąsiadem albo kurierem, który przyszedł na minutę, a najważniejsze, że JA, JA zostaję z nim w domu). I choćby nawet spał snem kamiennym, w rozkosznej pozycji na miękkiej podusi, a ja na paluszkach pójdę do łazienki, bo niestety nie opanowałam jeszcze trzysekundowego sikania, po minucie kot leży już koło mnie albo pod drzwiami, wpychając łapki pod drzwi.

I jasne - jest to miłe. Bardzo miłe. Bardzo przyjemne dla właścicielki, że on taki za mną, że taki ze mną zżyty, że taki MÓJ. Ale możecie się też domyślić, jak ciężko jest takiego przywiązanego, milusińskiego kanapowca zostawić w domu.

Plan wyciągania go z domu wszędzie spalił na panewce już na początku. Po pierwsze - mieszkamy w centrum miasta, więc szwenda się tu sporo psów bez smyczy, które tylko czekają aż taka drobna sierotka (której mąż w pracy) i jej leciwy kocur wyjdą z domu bez ochroniarza i gazu łzawiącego. Po drugie - u moich rodziców był pies, łagodny kundelek, który kocha koty, a i tak nie było miłości - ba, nie było w ogóle relacji z Blue, który bał się, a po trosze też Pedra (R.I.P) atakował. Teraz w domu jest Benji - mały diabełek, duży żywioł i nawet nie podejmę próby zapoznania kawalerów, bo zostanę zadrapana i zagryziona na wejściu. U teściów zaś sędziwy golden, z imponującą liczbą 14 wiosenek, swoimi nawykami i nienawiścią do kotów zakorzenioną w główce. No też jakoś nie próbowaliśmy ich zapoznać, boję się być sprawczynią zawału u Lucky'ego.

Choć próbowaliśmy jakichś sztuczek - zamykania psów, kombinacji - Blue i tak jest takim obsrańciuchem, że dla niego transporterek to wojna, kataklizm i terror (czyli wizyta w gościach, wet albo groomer), dla Blue najlepiej, najwygodniej i najprzyjemniej jest w mieszkaniu. Naszym. Z wielkimi oknami bez parapetów. Z gołąbkami na Plantach, które można obserwować i przezdrzeźniać. Z wpadającymi do chaty od święta muchami, które niewiadomo jak przeciskają się przez moskitierę i na które trzeba zapolować. Z sypialnią, którą uznaje za swoją. Z wiatraczkiem, kocim masażerkiem, rybikami w łazience, które są jak meteoryty - gdzieś tam jakiś przeleci raz na sto lat, ale zawsze można leżeć i wyczekiwać, z wszelkimi wygodami tego świata. No i najlepiej ze mną. Mogę spać, mogę czytać, mogę właściwie nic nie robić - mąż mój twierdzi, że mogłabym nie żyć, a Blue poczekałby tylko na moment, kiedy odpowiednio wystygnę, żeby mnie można zacząć jeść - ale żebym była.

No i tu dochodzimy do meritum.

Czasami udaję, że chodzę do pracy.

Bo mój kot, jak każdy pies, wie, że właściciel idzie do pracy i wie, że z pracy tej wraca. Od początku Blue przyzwyczajony był, że do pracy wychodzę i nie robił z tego nigdy histerii. On histerie robi, jak wrócę i po chwili już wychodzę (dlatego staram się większość spraw ogarniać po pracy albo załatwiać sprawy przy jednym wyjściu, żeby nie słyszeć jego lamentu na całej klatce schodowej) albo jak zbyt często wychodzę lub też jak długo mnie nie ma. No i jeszcze jak mam dyżur sprzątania klatki. Wtedy też zawozi jakby go zażynali, więc przeważnie zamykam drzwi wejściowe, ubieram swoje miętowe croksy, biorę mendę puchatą na korytarz i pozwalam mu biegać na górę po schodach (zawsze tam leci - na górę. Pewnie mu się wydaje, że my, jak wychodzimy z domu to idziemy tam na górę i tam sobie siedzimy, co i tak chyba jest lepsze niż myślenie że jestem sprzątaczką - zawsze jak ktoś stuka miotłą po barierkach to strzyże uszkami i patrzy na mnie "A Ty tutaj?").

Jedno wyjście z domu jest okej - w końcu pracuję, tak?

Ogólnie mam wakacje. To fakt, że pierwsze dni konałam w łóżku (mieć gorączkę w upał to po prostu combo) i głównie spałam, trochę go irytowało, ale ostatecznie trochę ze mną spał, trochę się tulił, trochę marudził, żebym wstała - ale miał mnie dla siebie.

Wyzdrowiałam i co? Od razu uznałam, że kiszenie się w domu, nawet jeśli mam dużo książek, laptopa do pisania, Netllixa i CUDOWNEGO wręcz KOTA, nie będę kwitła w mieszkaniu bez balkonu.

Dodatkowo mamy budowę, więc codziennie jest albo coś do załatwienia, albo do zdecydowania albo do popatrzenia co się zmieniło, co przybyło, jest piękne, upalne lato (nie pamiętam równie idealnego, z temperaturami ponad 30 stopni. Może w 2017, kiedy się poznaliśmy z M., ale wtedy byliśmy oboje mundurowi, oboje w stolicy, a w czarnym i w blokowisku trochę inaczej odczuwa się temperatury). Mam też rodziców z podwórkiem i psem (i wolną chatą do południa, co w wolnym tłumaczeniu oznacza - spacery, rower, czytanie przed domem, hamak, ogródek, wanna), mam teściów z ogrodem (poziomki, basen, flaming). Codziennie zaopatrzam też naszą skromną w osoby rodzinkę w pieczywo, codziennie odwiedzam warzywniak, staram się nadrabiać prospołeczne aktywności i odwiedzać koleżanki, no i ubzdurałam sobie, że kolejne lato możemy już spędzić w nowym domu (taa, chyba, że w namiocie pod domem), i że to być może  moje OSTATNIE lato W MIEŚCIE, chcę też trochę chłonąć skwar miasta, czytanie na ławce w parku, chodzenie z nóżki na nóżkę.

Mąż mój z kolei jest typem wrażliwego na krzywdę zwierząt faceta, który jednak nie daje się ponieść emocjom, rozżaleniu samotnego Blue i jego smutnej mordki i gdacząc "ja nie będę siedział w mieszkaniu!", "jak tu jest gorąco!" i "ja nie będę tu siedział przez kota!", najchętniej każdą chwilę spędzałby w budowlanym bunkrze albo w basenie. Kota przemycanego pod pazuchą od razu wyniucha i każe odnosić "bo pies", "bo budowa", bo "nie ma jak" i "uspokój się, dziewczyno!". Ach, i jeszcze "to tylko kot!".

Tak więc mając na uwadze, że Blue to ciepły i łaknący towarzystwa ragdoll, który nie jest wypuszczany ani na balkon (nie mamy) ani na ulicę (jego życie mi jeszcze miłe), że nie ma siostry (ale siostra ma już imię), że w lecie spędzamy dużo czasu poza domem (i nie zawsze jest to czas stricte pracowniczy ani budowlany, a okropiony mrożoną kawą i pływaniem na flamingu), chcę każdą wolną chwilę (nie spędzoną na chłonięciu witaminy D, grzaniu się i korzystanie z miejskiego lata/wolnej chaty/basenu) spędzać z nim. 

I codziennie udaję, że wychodzę, bo muszę. 


- Wiesz, kochanie, że muszę iść do pracy - głaszczę go po łebku, upychając równocześnie książkę do torebki.

- Muszę iść, przecież wiesz - poprawiam okulary przeciwsłoneczne na nosie.

- Muszę pracować, żeby mieć pieniążki na Twoją karmę i gumki do włosów.

- Wrócę jak tylko będę mogła - obiecuję.

- Nie będę długo, tak jak zawsze... w pracy - grucham do niego słodko, częstując go przysmakiem.



A jak wracam do domu za szybko, mówię zgrabnie "Ach, dzisiaj mi się udało szybciej skończyć", pachnę psem ("Doprawdy nie wiem, jak to się stało!") albo co gorsza - kremem do opalania (facepalm), robię speszoną miną, pogwizuję cichutko, biorę go na ręcę i nucę mu w uszko "Jutro mam wolne, jest weekend".








Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b