Przejdź do głównej zawartości

miejsce, gdzie się spotykamy

Mogę powiedzieć to śmiało i ze stuprocentową pewnością, że choć fajnie być kobietą niezależną, fajnie wydać książkę, fajnie mieć pieniądze, ale jak się nie ma z kim dzielić tego wszystkiego, to nie smakuje to tak samo dobrze. Prawdę mówiąc, w ogóle nie smakuje. Albo jak ziemniaki, które ktoś zapomniał posolić i choć zapychają kichy, są kompletnie pozbawione sensu.

Innymi słowy - uważam, że każdy powinien przeżyć w życiu, choć raz - jedyną i prawdziwą miłość. Odwzajemnioną, szczerą, bezinteresowną. Z najlepszym przyjacielem, z kimś, kto pocieszy, zirytuje albo sprawi, że odsiedzenie wyroku za morderstwo z premedytacją i szczególnym okrucieństwem wyda się wcale nie takie straszne...

Ja się zakochałam i jest mi z tym bardzo dobrze, a jeszcze mi lepiej z codziennością, wspólnym jedzeniem osobnych obiadów, całowaniem (mnie) w czoło, przy wychodzeniu do pracy (bądź w moim przypadku: wrzucanie do łóżka miauczącej futrzastej kuli, bo to dla mnie synonim pełni szczęścia), czekaniu na swój wzajemny powrót z pracy i wspólne wakacje, nawet jeśli spędzane są w domu bez klamek (no bo jeszcze czekamy na okna).

I z całą tą moją nieromantycznością zastanawiam się czasem nad pewnym fenomenem - co zdecydowało, że tak sobie podpasowaliśmy, tak szybko i tak lekko, zupełnie bez wysiłku?
Bo ani nie poszłam do Policji, żeby znaleźć męża, ani nie czułam presji wieku (Chryste, jaka ja byłam młoda, kto mi w ogóle pozwolił decydować o wyjściu za mąż?!), ani nie była to samotność, ból po rozstaniu czy straszna chęć założenia rodziny, a mój mąż też często wzdycha "Na co mi to było?", więc jednak nie był to akt zaplanowany, a spontaniczny, wynikający z wybuchu czystej chemicznej miłości.
A choć dokładnie poznaliśmy siebie i nasze wady, umiemy je wymienić na wdechu, kłócimy się ze zdrową częstotliwością, to jednak oboje zgodnie twierdzimy, że kochamy się bardziej niż na początku, bo lepiej się znamy, mocniej sobie ufamy.

I jakby ktoś tak się przysłuchał, z jaką częstotliwością mówimy sobie "kocham Cię", pomyślałby, że się zgrywamy, bo NIE DA SIĘ tyle razy dziennie kogoś kochać. Albo jakby zobaczył nasze wiadomości, zwłaszcza te na whatsappie, jeśli nie widzimy się kilka godzin, a które wyglądają jakby M. wyjechał co najmniej na platformy wiertnicze i miał wrócić za pół roku (zdjęcia, filmiki, relacja, co robię z pełną dokumentacją fotograficzną - tzn. zdjęcie z parku, zdjęcie kota, zdjęcie potrawy, zdjęcie bałaganu in progress, żeby nie było). Albo to, że jedno bez drugiego nie pójdzie spać - ja to nawet czekam i do 2 i do 4 nad ranem (choć fakt, że jest to w weekend, więc co mi szkodzi pooglądać tuzin filmów, a potem spać do 12),  że codziennie rozmawiamy, dalej dowiadujemy się o sobie nowych rzeczy i faktów, a jedno drugiemu niemalże czyta w myślach...


Wydaje mi się, że tym czynnikiem, tą wspólną, która nas łączy, nie jest wcale moje cierpiętnicze przygotowywanie mięsa na obiad, co uwierzcie mi, dla wegetarianki plasuje się w czołówce czynności nieprzyjemnych (acz opanowałam do perfekcji sztukę dotykania mięsa w jak najmniejszym stopniu, czyli pani w sklepie mięsnym kroi mi plastry, żebym ja się nie musiała babrać, używam rękawiczek lateksowych, piekę w rękawie itd itp), nie jest ogromne poświęcenie mojego męża, który przeze mnie powstrzymuje się od powodowania w domu przeciągów; nie jest to też chemia, która zaciemnia pewne obszary w mózgu ani fakt, że wszystko spoko, ale zwłoki współmałżonka wcale nie tak łatwo ukryć w mieszkaniu i "jej/jego mama przecież w końcu się domyśli!".

Cóż to takiego?
To nasze całkowicie odmienne, niekompatybilne wewnętrzne kompasy, tak perfekcyjnie dopasowane jeśli chodzi o wybór potencjalnych płytek do wiatrołapu, skonfigurowane do wybrania filmu na wspólny wieczór czy imienia dla kota, a tak całkowicie różne, gdy chodzi o rytm dobowy.

Mój mąż kończy swój dzień o godzinie 21. Nawet jeśli nie wie, że go kończy - zaświadczam, że kończy. Leży w salonie, okulary tkwią na nosie, że niby ogląda, na tablecie trwa zagorzała relacja kanału sportowego, ale poziom świadomości mojego męża huśta się na krawędzi snu na jawie i nieprzytomności. Jego ręka zwisa bezwładnie wzdłuż kanapy, kot stęka pod sofą, żeby przesunął się, pozwolił mu do siebie wskoczyć - ba, może nawet posmyrał pod bródką, ale to niewykonalne. To poza zasięgiem mojego męża, który wkracza już w fazę REM, zaczyna pierwszy cykl snu albo po prostu - tnie komara. 
W tym samym czasie, ja prowadzę alternatywne życie w świecie równoległym, przecierając oczy i rozpoczynając swój żer. 
Kokoszę się wygodnie w fotelu, na paluszkach idę, żeby zamknąć zbędne okno, nakrywam się kocykiem i chichoczę radośnie na myśl o nadchodzącej imprezie. Są na niej precelki albo maliny z brązowym cukrem, dobra książka (albo Harry Potter we własnej osobie), ćmy, lecące do światła lampki, czasem jakiś zbłąkany nietoperz, zaprzyjaźniony wampir z sąsiedztwa... Jednym słowem - wszystkie stworzenia ciemności. Jestem w raju, jestem zadowolona, jestem w swoim żywiole. Przewracam gorączkowo kartki, udaję, że nie słyszę proszącego "Miau, chodźmy do łóżka!" naszego zsynchronizowanego z właścicielami ragdolla (z naszym trybem życia i zmianowością służb męża - oj, biedny ten ragdoll). Zaczynam życie i nie zamierzam z niego rezygnować. Piszę, czytam, płodzę, działam. Wiem, że dla zdrowia i urody powinno się chodzić spać przed północą, ale w końcu - czy mi kiedykolwiek zależało na wyglądzie? (pomijając mój cel życiowy, by zamiast 45 ważyć 44 kilo).
Myśl o spaniu dopuszczam do siebie dopiero po tym, jak mąż zsuwa się niezbyt subtelnie z kanapy, wali głową o panele i mamrocząc, mówi, że idzie do łóżka. Wtedy wzdycham, czytam jeszcze pięćdziesiąt stron książki, powoli parzę ziołową herbatkę, szoruję zęby i idę do łóżka. Próbuję przemycać w nim książkę, zamykam okno, mąż wywrzaskuje "Otwierać, bo zabiję". więc otwieram i czuwam. "Nie przytulaj się, bo gorąco!"- burczy, więc odsuwam się posłusznie, by po kwadransie, dwóch, wyskoczyć z łóżka, zamknąć okno, przytknąć do męża dłoń, a po stwierdzeniu, że teren bezpieczny, zbadany, przywieram do niego jak pijawka.

Podczas gdy ja śpię snem sprawiedliwego, mój mąż otwiera oczy o szóstej rano, jakby w głowie piał mu niewidzialny kogut. Czasem śpi do siódmej, nigdy dłużej niż ósma. On funkcjonuje jak lampa solarna - pojawia się słońce, on z kliknięciem otwiera oczy - nie widzę innej opcji. Trąca mnie z lękiem nogą, bo nie wykazuję oznak życia ("Może jednak ją zabiłem, jak zamknęła to okno?"), po czym z westchnieniem ulgi ("Żyje") idzie na paluszkach i zamyka szczelnie drzwi. Żebym nie usłyszała, żebym się nie obudziła, żebym nie przeszkadzała. Odprawia swoje ceremoniały, nastawia wodę na parówki, rozmawia z kotem, słucha relacji na youtoubie, ewentualnie ogląda Igrzyska. Był czas, że grał rano w FIFĘ, ale teraz prowadzi w pełni dorosłe i odpowiedzialne życie - naprawa samochodu, budowanie domu, zdobywanie pożywienia i obrabianie skóry z mamuta. Ogarnia różne sprawy, czasami wychodzi na zakupy, działa, bo przecież może to robić. Bo przecież nastał dzień, więc zew się budzi. 
O jedenastej, kiedy zmęczony (w końcu połowa dnia za nim), zastanawia się, że może jednak zapadłam w śpiączkę, ja niczym śpiąca królewna, przeciągam się, ziewam rozdzierająco i przedzierając się przez swoje gęste sny (czasem ludzie, wydarzenia, przeważnie jednak tygrysy), wyłaniam się z sypialni - rozczochrana, naburmuszona, w papuciach z Bambim i kotem, wleczącym się za mną, a mąż wita mnie zadowoloną, pełną satysfakcji miną, gotowy na nadchodzący dzień.

Witamy się czule, ja udaję, że nie widzę wielkiego guza na czubku głowy, który nabił sobie w najkrótszym locie świata z kanapy na podłogę, on milczy na temat swojego ataku paniki, po tym kiedy rano zobaczył, że leżę z głową w poduszkach z szeroko rozłożonymi rękami i nogami, a kot zaczął podgryzać mi ucho ("Zabiłem!!!"). Ściskamy się, ja owijam się szlafroczkiem, marudzę "Okno", jem poranne płatki, on jęczy "Gorąco". Ja jestem pełna energii i wypoczęta (wszak spałam jedenaście godzin), on jest rozbudzony i wesoły - w końcu zaczął dzień z kurami...


Przepis na sukces wygląda więc następująco - poznaj osobę o całkowicie innym chronotypie niż Ty, krążcie wokół siebie na dwóch różnych satelitach, które nie mogą się spotkać, chyba, że za sto lat; mówicie sobie "Kocham cię", nawet dlatego, że to on wystawił woreczek z kocią kupą za okno, albo że to ona zrobiła wieczorem herbatę (nie słodząc jej, ale co tam). Wysyłajcie sobie zdjęcia i relacje, jakby jedno z Was było na platformie wiertniczej, nie planujcie zbyt często mordu (ale tak raz na tydzień będzie ok) i sólcie ziemniaki. Bo miłość jest solą życia ;)



PS A tu więcej o chronotypach, dla ciekawych ;))

https://kobieta.gazeta.pl/kobieta/56,107881,21505383,skowronek-albo-sowa-ten-podzial-nie-ma-juz-racji-bytu-sprawdz.html







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b