fortune faded

Cały tydzień miałam jedną motywację.

Sobotni wyjazd na samotne zakupy ^^.

Liczyłam, odliczałam, w czwartek szczerzyłam zęby, w piątek odtańczyłam taniec radości.

W sobotę otworzyłam oczy, gdy tylko budzik wydzwonił 8.15, a drzemka wybrzmiała jak już myłam zęby po śniadaniu. Oznaczyłam ten incydent w kalendarzu.


Dawniej zawsze jeździłam na zakupy sama.

Bo tak najbardziej lubię.

Rzadko się radzę koleżanek, rzadko chcę czyjejś opinii, zawsze biorę to, co chcę wziąć.

Lubię połączyć wyjazd na shopping ze spotkaniem, ale najczęściej jednak nie lubię się dostosowywać, chcę spędzać w danym sklepie tyle czasu, ile chcę, nie chcę wchodzić tam, gdzie nie chcę. Nie chcę słyszeć "Po co to idziemy?" , "Jestem zmęczony", czy "Kiedy wracamy?". Po prostu - sama robię to, to mi najbardziej odpowiada.

Parę lat temu uderzałam na Rzeszów co parę tygodni, a kupowałam zawsze tyle rzeczy, że musiałam robić kursy na parking, żeby swobodnie poruszać się między sklepami (choć fakt, że przynajmniej nie miałam potem problemów, by znaleźć auto).

Choć ślub dawno za mną, nie słuchałam nikogo przy wyborze sukni, dalej uważam, że nikogo bym nie posłuchała, a wybieranie sukni przez kogoś, np. przez rodziców, którzy chcą za kieckę zapłacić, albo sponsorowana suknia w tych ślubnych programach to barbarzyństwo.

Pewne rzeczy się nie zmieniają, ale dziś zawsze jeżdżę na zakupy z kimś.

Głównie z mężem. Jest dość cierpliwy z naciskiem na "dość" i nie marudzi przynajmniej do trzeciego sklepu.

Szaleństwa zakupowe, jak przebimbywanie połowy pensji też dawno za mną.

Tej soboty nie chodziło jednak o szaleństwa, w zasadzie nie miałam żadnych planów, co kupię (mój mąż twierdził, że to oznacza owocne i niemieszczące się w bagażniku zakupy), bardziej chodziło mi o wyjazd.

Samotny. Jak dawniej ;).

Tak więc otwarcie szeroko oczu było tylko zapowiedzią tego, jak pięknie będzie.

Odśnieżanie samochodu z orężem mojego męża (słabym, zdecydowanie za słabym. Szczotka była krótka, nie mogłam nią obskoczyć przedniej dużej szyby, a skrobaczkę rozwaliłam podczas kolejnych etapów rozbrylania lodu porastającego wycieraczki) skończyło się frustracją, zmarznięciem i przemoczeniem rękawiczek.

Zgrzytając zębami zaliczyłam Orlen, jako pierwszy zakup traktując długą szczotkę, zakończoną drapaczką. Zaliczyłam też flat white i w dużo lepszym nastroju opuściłam miasto.

Reszta drogi była już tylko pasmem wspaniałości.

Auto się rozgrzało, kawa pachniała. Zrzuciłam czapkę, ale na protest zatok, potulnie założyłam ją z powrotem.

Co za wstyd, że po raz pierwszy jechałam obwodnicą, choć jest już chyba z rok. Fakt, że nie mam zbytnich powodów, by jeździć. Pracę mam na miejscu, nie studiuję (ostatnie dwie podyplomówki na raz dały mi w kość. Może mogłabym się jeszcze pouczyć, ale na pewno tym razem wybiorę uczelnię, do której nie trzeba ubierać bielizny termoaktywnej i swetra po pas, żeby nie zamarznąć ;)), nie muszę jeździć 14 kilometrów po wegańskie jogurty. Tak, jeszcze parę lat wstecz musiałam robić wyprawę do swoje bezmleczne smaczki, a dziś dowiaduję się, że na szkole policyjnej mają do wyboru wegaetariańskie menu. Mi pozostawała albo głodówka albo wykupywanie połowy Kauflandu...


Podczas okrążania ronda o specyficznym kształcie nazwanym przez tubylców na cześć artykułów higienicznych dla kobiet, wytuptałam nogami rytm plemiennych pieśni wzywających Matkę Naturę, myśląc, że jeśli moje praktyki voodoo zadziałają, będę jeździć tą trasą i objeżdżać podłużne rondo co miesiąc.

Planowałam że odpalę sobie świąteczne piosenki w radiu, ale skończyło się na tym, że tłukłam "Fortune faded" . Głośno. Bardziej niż głośno. Też jak lubię.

W galerii po raz pierwszy zrobiłam bardzo świadome i spokojne zakupy - dwie sukienki; bordowa plumeti i mała czarna, bardzo zgrabna, w prążki. Kupiłam też trochę kosmetyków, w tym drobiazgi pod choinkę i letni płaszczyk z przeceny. I opaskę na włosy. W cętki.

Udało mi się też znaleźć długo poszukiwany biały ceramiczny domek, do którego wkłada się tealighta, świąteczne ściereczki, foremki do pierniczków i miętowe serwetki w śnieżynki.

Wcale nie wydałam majątku, choć spędziłam w galerii  dużo czasu. Mierzyłam wszystko na co miałam ochotę, ale nie brałam nic na szybko i nic na siłę, jak często się zdarza, kiedy nie mam czasu.

Nic nie jadłam, nasyciłam się wolnością, jazdą i sukienkami.

Nie kupiłam żadnego kubka, piżamy ani skarpetek. Też odnotowałam ten fakt w kalendarzu.


Droga powrotna była już mniej namiętna - chyba opadł ze mnie kofeinowy haj (tak, kawa z dwóch łyżeczek dziennie, ale po flat whicie ja zawsze mam pierdzielnięcie. Świat nabiera ostrości, ja mam motylki w brzuchu, czasami mam nawet przebłyski geniuszu, ale szybko mi przechodzi).

Jak zawsze dopadła mnie proza życia, kiedy trzeba było pójść po chleb, zrobić w domu zupę i ogarnąć kocią kuwetę.

Przez kolejny tydzień byłam naładowana endorfinami po kapelusz. Zleciał błyskawicznie, między pracą, rysowaniem lekko upośledzonej Arielki z zajęczą wargą, Spidermana, układaniem wybrakowanych puzzli z Bambim, oglądaniem "Homelandu" w weekend i "Titanica" podczas robienia pierniczków. A następną sobotę spędziłam już w domu, z trzema małymi tortownicami, mąką tortową i polewą czekoladową, robiąc torcik Kinder Bueno.

Zakupy poprawiły humor, czary na rondzie spełniły marzenia i dziś spędzam piątek w domu z herbatką i ciepłą bluzą - misiem, "Czarą Ognia" na BookBeacie i laptopem na kolanach. Tak w roli termofora. Pierniczki z mandarynkami i herbatką imbirową dobrze mi wchodzą, 

Choć czeka nas jeszcze kilka dni zdalnego, już mogę śmiało zacząć odliczać do wolnego i do Świąt. Na początek przyszłego tygodnia zaplanowałam sobie strojenie choinki, myślę, że dopnę już na ostatni guzik pakowanie strefę prezentową. Mam nadzieję, że moja druga paczuszka zawierająca precyzyjną gumkę, ołówki i węgiel przyjdzie przed Świętami. Ta pierwsza z solą do nosa i biotebalem też była wyczekiwana, no ale powiedzmy, motylków w brzuchu nie było ;).

Spokojnych Świąt!










Komentarze