Przejdź do głównej zawartości

co się utnie, a czego będzie brak

Po ostatnim kółku plastycznym, które prowadzę z dziećmi, mogę stwierdzić, że nadal tkwią we mnie resztki talentu do miętolenia paluszkami plasteliny i pod presją stękania gorących próśb pięciu dziewczynek, potrafię wyczarować całkiem urocze koale. Choć paznokcie miałam później ozdobione zielonym (eukaliptus) szlaczkiem, odpornym na wodę i mydło, rodzi się we mnie nadzieja, że może choć jedna z tych artystycznych panien zostanie kiedyś manikiużystką i strzeli mi za to poświęcenie dziękczynne pazurki ^^.

Aktualnie większość długich wieczorów spędzam a to z ołówkami, a to z farbami i moja siostra stwierdziła już dawno "Kup sobie plastelinę!", ale moje zapędy artystyczne hamują się na tyle, by wiedzieć, że brudne pędzle w łazienkowej umywalce, sześć tysięcy ołówków na biurku czy kolejne "obrazy" są ok, walające się po mieszkaniu rozdeptane kulki plasteliny - okej nie są.

Dlatego nie mogę powiedzieć, że lepienie koali było nieprzyjemne. Zgodnie z dewizą "W domu tego nie ma". No i kurczaczek - JAK ja byłam mała, plastelina nie występowała w pastelowych kolorach i na ogół była diabelnie twarda. Na tyle, że taki raptus jak ja nie tracił czasu na mozolne (i nieprzyjemne) ugniatanie, tylko grzał sobie kawałeczki plasteliny na starym kaflowym piecu, o który tak chętnie opierali się styrani rodzice. Zwłaszcza tato, po ciężkim dniu pracy, zwieńczonym ogarnianiem budowy, żebym miała większy pokój do wdeptywania w niego plasteliny ;). Te sraczkowatożółte plamy na amerykańskim swetrze, które nie dość, że nie dały się usunąć, ale też pozostawiały niejasne poczucie - skąd się wzięły? zaprzątały im głowę kilka tygodni, dopóki mama nie przyłapała mnie na akcie rozgrzewania... Ależ mnie wtedy musieli kochać ^^.

Palce mi dziś wyjątkowo ładnie śmigają po laptopie. Możliwe, że to dlatego, że właśnie sączę drugą dziś kawkę. Pierwszą musiałam popełnić do południa, ciężki miałam wczoraj piątek, choć kiedy wieczorem oglądaliśmy z mężem "Komnatę Tajemnic" (jeszcze niedawno mamrotałam kotu, że ze wszystkich facetów na świecie, ja musiałam związać się z największym mugolem, więc skowronki rozćwierkały się w moim serduszku). Niestety scenę pająkową wolałam spędzić pod kocem, zatykając uszy, bowiem moja arachnofobia jest tak wrażliwa na widok pająka, że po bliskim z nim spotkaniu ZAWSZE potem zrywam się w nocy bełkocząc "pająąąki". Jednak ostatnio zdobyłam się na zabicie chusteczką "baby kątnika" (na pewno był to kątnik, ale taki maleńki, że musiało to być kątnikowe niemowlę), bo M. przysypiał już na kanapie ("Po prawie pięciu latach powinnaś już wiedzieć, że Mnie. Się. Nie. Budzi!"), a tym razem mój mózg wyprzedził struny głosowe i wytłumaczyłam sobie w głowie, że takie maleństwo nie jest godne wrzasku (ten zostawię na inny dzień. Mam nadzieję, że nie nadejdzie on nigdy). Czasami. Ale tylko czasami jestem w stanie tkwić w swojej niezależności i umiem na przykład zabić albo unicestwić, jak wiem, że:

a) pomoc nie nadejdzie,

b) puszczony wolno pająk nie spełni trzech marzeń, tylko zaszyje się w kącie i wróci, jak potroi swoją wielkość.

* Właśnie zdałam sobie sprawę, że obecność baby kątnika jest iście podejrzana i co on robił w moim królestwie, musiał się chyba wykluć w którymś kącie? Jezu.

Ale nie o tym miało być.

Oprócz lepienia koali z plasteliny mam też talent do rzucania do celu - ale niestety na ogół są to pomadki wrzucane do torebki albo papierki do kosza, a nie dajmy na to rzutki czy piłka do kosza, więc talent tak niepraktyczny, jak większość, które posiadam.

Bo mam też talent do niezwykłego wykorzystywania kubków, a przynajmniej tak wnioskuje po tym, jak mój mąż wracając z pracy woła "Jak Ty to zrobiłaś, że tyle kubków zużytych!" , do pamiętania tego, co robiłam w przedszkolu, a co w zerówce (co dla niektórych pozostaje jedną białą plamą z etykietą "Dzieciństwo"), jaki komplement mi powiedziała Pani w 1 klasie, a jakie opowiadanie napisałam w 3, co może byłoby imponujące, gdyby nie to, że nie pamiętam gdzie położyłam szczotkę do włosów i prawie nigdy nie słyszę, co M. krzyczy, że KONIECZNIE muszę mu kupić w spożywczym przed wyjściem do pracy.

I do planowania.

Tak. Planowanie to moja specjalność. Kalendarzy mamy w mieszkaniu trzy, dwa ścienne, jeden biurkowy. Dwa mam w pracy - wiszący na ścianie (z odklejanymi karteczkami zawierające plany i pomysły) i organizer w szafce. A, i w domu też mam oczywiście kalendarz z Kotem Simona i z tym samym kotem organizer do wyrywania kartek. Odfajkowywanie kolejnych zadań sprawia mi niewypowiedzianą radość, a każda nowa kartka to nowy plan.

Planowałam już wesele, planowałam 30te urodziny, pojawienie się w domu kota i teraz intensywnie planuję przeprowadzkę.

Która zakładając wariant bardziej niż optymistyczny, nastąpi w ulubionym dwódziestkodwójkowym roku, a w wariancie nieco bardziej realistycznym - ciut później, co nie przeszkadza mi wcale wykonywać czynności na tę uroczystość.

Tak więc po pierwsze - wdrażam w swoje życie program "Mniej Rzeczy", co bardzo ładniej komponuje się z programem "Oszczędzanie". Kiedyś odgruzowywałam pudełka z drobiazgami, dziś ogołociłam szafę z nienoszonych rzeczy. Chciałam też wyrzucić kilka kocich zabawek, ale Panicz nagle się zainteresował niedziałającą już (niestety) zabawką typu sorter z wirującym wokół własnej osi piórkiem. I to nic, że nie działa i piórko nie lata - łapki pracowicie próbują wyjąć owe piórko, a Blue ma zajęcie przez pół dnia, co jest dość miłe, bo nie trzeba pilnować, żeby nie podgryzał choinki. Co nie znaczy, że jego poranne gryzienie choinki (które wygrywa nawet z mlekiem i szynką, a to już oznaka choroby psychicznej) nie budzi mnie co rano i że nie muszę co rano zrywać się z łóżka i człapać boso do salonu (niestety jego mały koci rozumek nie ogarnia pojęć "weekend", "patologiczna chęć długiego spania", czy nawet "zmęczenie") przy ostrzeżeniu mojego męża "Uwaga, gestapo idzie".

Dziś gestapo oprócz planowania przeprowadzki uznało zaś, że na pewno nie będzie tęsknić za remontami, które niosą się echem po ścianach i licho wie, czy wiercą z góry, dołu czy boku - dźwięk jest tak samo upierdliwy, za głośno puszczaną muzyką - nawet w sąsiednim bloku, którego basy wdzierają się przez uchylone (i zamknięte) okno, zwłaszcza wtedy, gdy akurat ma migrenę, za dyżurami klatki, które choć są co kilka tygodni, zawsze wypadają nie w porę (albo jakieś obowiązki albo uroczystości), a jedynym ich plusem jest to, że czterdziestominutowe objeżdżanie schodów miotłą i mopem popełnia się w towarzystwie kota. A ten to uwielbia jak szykuję dyżurnego mopa i wiaderko z Pepco. Leci wtedy z ogonem wyprężonym jak szczotka do drzwi i melduje gotowość do działania.

Nie będę tęskniła za brakiem balkonów (choć w domu też ich nie mamy, haha), za stosami pudeł na meblach kuchennych (wysoka zabudowa w planach). Za młodzieżowymi imprezami na Plantach albo tymi organizowanymi przez miasto też nie. Ani za wystrzałową sylwetrową nocą i petardami eksplodującymi pod oknami ("Ach, kochani, modlę się gorąco, żeby Wam się nic nie stało, żadna krzywda, ani wypadek!" - tak, albo bardzo podobnie, no, może troszkę innymi słowy wrzeszczę wtedy w domu, kiedy kot tuli się ze strachu, a ja puszczam na fulla muzykę albo filmy).

Za plusy mieszkania w centrum uznaję za to bliskość pracy (i to, że zawsze chodzę pieszo), bliskość wszystkiego (i sklepu ze zdrową żywnością i apteki i biblioteki), możliwość wyjścia po brakujące ogniwo do zrobienia ciasta albo po awaryjny śmietan -fix, ratujący ubijaną śmietanę i metraż łatwy do ogarnięcia. 


To, oceny opisowe, powolne chowanie choinkowych dekoracji i narzekanie na zimno obecnie zajmuje mi czas wolny. Z rozrywek to lepienie uszek w rytmie bulgoczącego barszczu i sobotnie szaleństwo w postaci podcięcia końcówek - zawsze potem patrzę w inną stronę niż podłoga, żeby nie cierpieć, ale w sumie to nawet nie widać, że nożyczki były w akcji.

Weekend kończę melisą z granatem, "Więźniem Akzabanu" z męęęężem, kotem w pudełku i solonymi precelkami.

Zdrówka! bo widzę, że sezon na katar w pełni ;).





https://hubuform.pl/pl/p/Patyk-z-piorkami-marabuta-zabawka-dla-kota/3424#galleryName=productGallery,imageNumber=2

                         

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b