Przejdź do głównej zawartości

luty

Choinkę wyniosłam w tym roku wyjątkowo szybko.

Może pomogło to, że Blue codziennie ją skubał, a może to, że kupiłam wielkie przezroczyste pojemniki, zachęcające do poukładania w nich bombek.

Ponieważ w te Święta udekorowałam nienasze cztery kąty wyjątkowo obficie (był nawet słój z amerykańskimi okrągłymi cukierkami, czerwono - białe laseczki i świąteczne świeczki), więc dopiero kilka dni po pożegnaniu świątecznego drzewka, okazało się, że mnóstwo akcentów zostało, porozrzucanych bez składu i ładu po meblach i karniszach. Resztę dekoracji świątecznych ściągaliśmy więc stopniowo. Najdłużej uchował się wianek z ostokrzewem na drzwiach wejściowych i czapeczka Mikołaja na jednym z moich dwóch kaktusików. Kocham moje kaktusy. Żyją już ponad pół roku, a podlałam je maksymalnie trzy razy.

Kocham też moją pracę, codzienne spacerki do szkoły i z niej, a czasem i spontaniczne wieczorne wypady, ale już najbardziej kocham zbliżające się ferie.

W planach: malowanie, czytanie, łyżwy, a z tych górnolotnych - basen. Ale chyba pozostanie w strefie marzeń. Nienawidzę połączenia zima + basen, brrrr. 

Ostatni okres był owocny, jeśli chodzi o filmy i seriale. Pochłonęliśmy czwarty sezon "Ozark" i trzy sezony "The Fall" (pierwsze dwa super, trzeci to jakieś nieporozumienie), ja luknęłam jeszcze trzeci sezon "Szpitala New Amsterdam" (bardzo covidowy). Obejrzeliśmy też "To nie jest kraj dla strych ludzi" (bardzo dobre), ja pooglądałam w końcu Greya (bardzo słaby; podkusił mnie aktor, grający wcześniej psychopatę^^). Była też "Zjawa" i chyba coś jeszcze, ale chwilowo nie pamiętam. 

Pamiętam, że w sobotę było święto, bo zamiast porządków lepiłam pierogi, a w niedzielę była wycieczka. Czyli przepalanie auta na dłuższej trasie. Pomalowałam się i kupiłam sobie kawę na drogę. To taka niskobudżetowa wycieczka - bez galerii, bez obiadku i bez prezencików. Choć mnie tam akurat kawa wprowadza w inny wymiar, więc wystarczy mi sama ona. Ale mężu obiecał, że jak się wybudujemy, będziemy świętować nawet Walentynki (świętować, czytaj wychodzić gdzieś i kupować sobie fajne prezenty. Głosuję za charmsami do Pandory. Ale ubrania też mogą być). Za to w czwartek jadę na wysokobudżetową, prywatną wizytę w nowej klinice, gdzie doliczają sobie +50 zł za ładne, błyszczące płytki w łazience i fioletowe storczyki w poczekalni. Jeśli wyleczą mi zatoki to mogę nawet nie psioczyć na cenę ;).

Zażyczyłam sobie do mieszkania białych tulipanów (je również kot podgryzał, chyba wyrzucę na klatkę schodową tego Blusia...), zepsułam portfel (choć cieszy mnie dużo pierdół; można mnie uszczęśliwić książką, kubkiem - jeśli nie chce się zguby u mojego męża, tym, co miętowe, wybrać mi portfel... to tak jak wybrać suknię ślubną. Musi być prosty, zwykły, nie jak wężowa skórka, bez złoceń, bez zdobień, najlepiej zgrabny, miętowy, materiałowy, ale nie młodzieżowy... Nigdy żaden mi się nie podoba. Już czuję, że wybór portfela to będzie masakra), znowu dostałam tulipany (tym razem kolorowe - na Walęwtynki).


Luty to od kilku lat pora, kiedy podniesiona na duchu skrawkami wiosny - dłuższe dni, tulipany, zbliżający się marzec i urodziny, zaczynam marzyć o upałach. Nawet nie trzeba mi wakacji - nie, wystarczy poczuć żar na gołej skórze bluzeczki bez ramiączek. Marzenie, żeby ubrać sukienkę zamiast długiej puchowej kurtki i śniegowców, albo w ogóle - żeby nie musieć na siebie zbyt wiele zakładać, tylko wzuć trampki (nawet te różowe) i wyjść. 

Skończyłam malować drugi obraz po numerach i choć zabawę miałam przednią - myślę, że na razie pora spróbować swoich sił w starych dobrych ołówkach albo czas już nauczyć się malować samodzielnie. Pokusa stworzenia obrazu, który zdecydowanie przypomina obraz jest taka, że potem trzeba go gdzieś powiesić, a pomału brakuje mi na to przestrzeni na ścianach gabinetu.


***

Doczekałam się ferii, spania do dziesiątej, wizyty u ortopedy na NFZ, a także powrotu do szkicowania. Narysowałam depresyjną Roszpunkę, pół niemowlęcia (bardzo niewymiarowego, bezkształtnego i z dziwnym wyrazem twarzy) i króliczą policjantkę ze Zwierzogrodu, której niby nie mam się czego przyczepić, ale i tak trochę jej brakuje do perfekcji. Ale nie przeszkadza mi to. Wącham sobie ołówki, ostrzę je tak, że są ostre jak szpilki i próbuję upchać białe strugi z gumki pod biurkiem. Żartuję.

Wyciągnęłam nawet puzzle. To tysięcznoelementowe klasyczne puzzle Disneya (ja to lubię animowane wersje, są prostsze. Mam gdzieś puzzle z kotami i uważam, że łączenie sierści pięciu kotów to skaranie boskie), nowoczesne z systemem soft click. Niestety nie powiem Wam, czym się różnią od tych bez soft clicka, bo nie znalazłam jeszcze dwóch puzzli pasujących do siebie. Wczoraj przez pół wieczora słuchałam sobie Insygni Śmierci i rozpakowałam jakąś jedną trzecią puzzli. Może do końca ferii zdążę je wyjąć i poodwracać. Powoli zaczynam myśleć, że1000 puzzli to jakaś forma tortury...

Kupiłam sobie na urodziny sukienkę w lamparcie cętki, od męża dostałam przedterminowo termofor koalę pachnący lawendą (mam dwa z pestkami wiśni, ale mój mąż nienawidzi tego zapachu; resztę drobiazgów otrzymam w dniu urodzin. Kupiłam też wielorazowe płatki kosmetyczne, bo wydaje mi się, że zużywam ich niebotyczne ilości, a razem, wspólnie kupiliśmy sobie piec gazowy. Aaa, i portfel też kupiłam. Wprawdzie okazał się turkusowy, a nie miętowy (magia zakupów internetowych), jest duży, ale naprawdę ładny. Dekorowany w kropeczki.

Dalej piję z filiżanki Merry Christmas, od paru dni do menu dołączył też sok żurawinowy, w repertuarze grana też zumba i lżejsza czapka. Chodzi też za mną ciasto Leśny Mech, ale myślę, że zostawię je sobie na marzec. Po ostatnich ekscesach z pierogami, uszkami, cynamonkami i pierniczkami, chwilowo mam dość przygód z mąką w tle.

Dobra, biorę się za puzzle. Nie, nie będę układać. Na początek planuję wyjąć wszystkie z pudełka i zapełnić nimi gabinet (ku "uciesze" męża).

Mam nadzieję, że kolejny post będzie już w pełnym rozkwicie wiosny! 🌷









Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b