Przejdź do głównej zawartości

kokosowe

Nigdy nie lubiłam mdławych i słodkich zapachów.

Waniliowe świeczki, czekoladowe mleczka do kąpieli i musujące karmelowe kule powinny być dla mnie zakazane.

W tym składzie znajdywał się też kokos, więc balsam z Oriflame, którym smarowała się moja piętnastoletnia (wtedy) siostra prawie wylądował kiedyś w koszu, gdy wymaziała się nim przed wycieczką samochodową, a ja zawsze na myśl podróż, myślałam "imbir". Na szczęście całą drogę spędziłam z głową za szybą, jak pies, który pierwszy raz opuścił schronisko, nie było żadnych akcji lokomocyjnych, ale jedno było jasne - żadnych słodkich zapachów w moim otoczeniu.

Moje nuty to mięta, zielona herbata, cytrusy. Moje perfumy to niezmiennie ONE Calvina Kleina. Zakochałam się w nich, jak na studiach w Rzeszowie bawiłam dziecko. Był maj, a ja niefortunnie nie zabrałam żadnej bluzy, idąc niańczyć. Ponieważ miałam wziąć bobasa na spacer, poprosiłam jej mamę czy pożyczy mi jakiś sweterek. Pożyczyła mi bluzę. Bluzę pachnącą jak nie wiem co. Perfumę o świeżym cudownym dla mnie zapachu. Do dziś najbardziej lubię ten zapach jak jest już trochę przeleżany, o na przykład na używanej dzień wcześniej bluzie. Bo moja miłość do bluz będzie wieczna. Drugą perfumą jest edycja specjalna Dolce Gabbana, ale nie zdradzę jej nazwy, bo jest jej mało na rynku (jeszcze mi ktoś wykupi). Nie wiem czy jest aż tak świeża jak ONE (chyba nie), ale też jest zdecydowanie moja.

Nie wiem więc jakim cudem jakiś czas temu (nie potrafię określić kiedy) zapałałam nagłą miłością do kokosa. Zaczęło się od chusteczek dziecięcej firmy. Kupiłam je sobie do pracy, po to, by wycierać nimi sztywne od kredy palce. Chusteczki wybrałam przez wzgląd na to, że miały charakterystyczny plastikowy klik na opakowaniu, co jak wiadomo, pozwala utrzymać dłużej ich świeżość i nie wysychają tak szybko.

Naćpana tym zapachem, oszołomiona egzotyką, ze zdziwieniem stwierdziłam w lustrze, że moje źrenice zmieniły się w kosmate orzechy kokosowe. I tak do kolekcji szybko dołączył kokosowy Head and Shoulders, kokosowa maska do włosów, kokosowe pomadki w liczbie mnogiej, kokosowe batoniki, wafelki, kulki z migdałowym sercem (nawet bez konkursu na fiata 500), a potem mleko. I na mleku chyba skończyłam, choć kawa z kokosową nutą trwała całkiem długo. Ogólnie moja miłość do wszystkiego co kokosowe mogła trwać jakieś dwa, może trzy tygodnie i była miłością pełną zapału, desperacji i obsesji.

Powoli nasze mieszkanie zaczęło zapełniać się wszystkim, co kokosowe, a ja prawie posunęłam się do kupienia kokosowego balsamu Dove, jednak powstrzymała mnie cena. Tzn brak promocji, bo ja - zawsze mówię, że moja babcia byłaby ze mnie dumna - jestem mistrzynią promocji i nigdy nie kupię kapsułek do zmywarki jak nie są minimun -40%. I nagle mi przeszło. Podczas mycia głowy zmarszczyłam nos i oddałam mężowi Head and Shoulders. Maskę na szczęście skończyłam wcześniej. Ostatni raz wlałam do kubka z kawą mleko, ostatni raz chrupnęłam Bounty.

Zostały tylko chusteczki w pracy. Ale moja praca rządzi się też innymi prawami. W domu mam miliony kubków. Podczas tegorocznych poświątecznych porządków, do naszego dobytku dołączyły cztery plastikowe pojemniki na ozdoby i mój mąż zmusił mnie, bym wrzuciła tam całą kolekcję bożonarodzeniowych kubków. Prócz nich mam kubki miętowe, kocie, pasiaste, okazjonalne. No i z Bambim. Jak miałam dziewięć lat, miałam tylko figurkę, od której odpadała głowa i koszulkę z USA, na której metce było napisane 3-4 lata. Nosiłam ją jak top i było super. W wieku 31 lat cały świat uparł się by robić mi na złość i nagle we wszystkich sieciówkach są bluzy rozmiaru nawet i do L z Dumbo, Bambim, Esmeraldą i innymi Disneyami. Nie mogę zezwolić na to, by ktoś chodził w moim Bambim, skoro to ja kochałam go całe życie.

Tak więc do pracy kupiłam sobie kubek całkiem innego typu. W kształcie baryłki, z lawendami i pszczółkami, był dość drogi (nigdy nie dałam tyle za kubek; nawet ten z Bambim) i w ładnym zdobnym pudełeczku. Oczywiście pudełeczko moje bystre nauczycielskie serduszko od razu postanowiło wykorzystać w pracy do losowania, chowania przedmiotów itp itd. W pracy mam też herbaty, których nie piję w domu, bo biorę je tam, by tu robić czystki. I jak piję kawę, piją ją z cukrem. Trzcinowym w kostkach. Nie mam kawy parzonej - nie ma na nią miejsca, bo w szafce mam też kolorowanki, kserówki, zapasowe chusteczki, zapasową wodę i zestaw oczek do robienia prac kreatywnych.

Skąd chęć do pisania o kokosie o jedenastej wieczorem w poniedziałek, kiedy spędziłam ten dzień od rana do 17 w pracy (bo w luce między lekcjami, a wywiadówką poszłam na ostatni zabieg), mam sfatygowane gardło (przez weekend walczyłam z chrypką) i nie wiem, czy to zapowiedź kataru, czy może mojej alergii.

Ach, bo miałam myśli głębokie i bałam się, że pójdą spać razem ze mną, mężem, kotem i moją opaską na oczy.


Możliwe, że to przez tę kokosową miłość, mój mąż poddaje pod wątliwość moje poglądy i marzenia. Ale tylko te błahe, jak kolor miętowy (w tym auta, pokoju i pomponu do kluczy od auta i domu), drugiego kota w domu (ja przestanę prosić, ja po prostu wezmę i sama tego kota do domu przywlekę), koloru różowego (ble. Czy ja dziś po pracy nie chodziłam w pudrowym swetrze? Ale był pod tym grubszym, szarym!).

Od wczoraj moje wieczory spędzam w kulistym fotelu z wielką poduszką, lampką i książką. I muszę przyznać, że nie pamiętam, kiedy tak spędzałam dni. Ostatnio wieczory ściśle wiązały się dla mnie z gabinetem. Moim gabinetem. Jest mój, bo jest tam moje biurko i moje książki. Jest też pranie, ale choć sama je robiłam, wcale się z nim nie utożsamiam. Te sportowe łaszki z zumby trzeba przepierać od razu, bo śmierdzą grzybem z sali gimnastycznej, poza tym u mnie pranie zdecydowanie musi nabrać mocy urzędowej, porządnie przeschnąć i nie daj Boże, nie można go prasować. Czy ja mam w domu noworodka? 

Mój gabinet ma też moje dwa obrazy malowane metodą numerologiczną, trochę zdjęć, jeden szkic i tablicę korkową. Duże biurko i naprawdę dużo długopisów. Ale ma też komputer, a na nim moje audiobooki z Harrym. Tak więc ostatnie naście tygodni wieczory spędzałam w fotelu obrotowym, siedząc przy biurku, trocząc precelki (i potem się dziwi, że przytyła...), pijąc herbatę (ewentualnie Reno Puren zatoki Hot) i słuchając Harrego. Trochę przygotowań do pracy, dziennik, składanie ciuchów (ale tych w szafie, te na suszarce muszą się uprawomocnić), kolorowanki, szkicowanie. Ołówki też się same nie zastrugają. Mąż leżał w salonie (kanapa jest za mała), telewizor był pod jego kuratelą. Nie chciało mi się nic oglądać (wojnę w wiadomościach?). Miałam swój pokój, swojego kota... Aaa i taką mini farelkę do prądu, która przy dobrych wiatrach robi w pokoju 28 stopni. Tak, myślę, że farelka i 28 stopni w pokoju przeważyło.

Myślałam sobie, że już nigdy nie wyjdę z tego pokoju. Podczas przeprowadzki, przeniosę tylko swoje rzeczy, książki i ołówki, a potem Harrego i swój kuper na inny fotel (ewentualnie białe łóżko - leżankę z IKEI) i będę tak kwitnąć dalej.

Ale nagle, jak za odcięciem, znudził mi się Harry (i to niedokończony, a ja dokańczam takie sprawy), chwyciłam książkę, swoją książkę, nie książkę z biblioteki, ulokowałam się w fotelu tak, że teraz nie mogę z niego wyjść i właśnie wypadły mi oczy od nadmiaru szybkiego czytania.


Pokłóciłam się też z mężem, że nie chce mi kupić miętowego pompona.

Do miętowego samochodu i do nowego domu - zupełnie nie rozumiem, o co mu chodzi, wyśmiał mnie, że moje wielkanocne króliki sterczą na szklanej ławie od lutego (^^),  a potem ofuknął i poszedł spać.


Nigdy nie zrozumiem facetów.


Jeśli chodzi o Święta - Boże, NIENAWIDZĘ tego pisać - to zaraz przed Świętami się rozchorowałam, ale jestem pracownikiem roku i jak heroska dociągnęłam do przerwy świątecznej na oparach głosu. Także w środę po pracy zapęłzłam do lekarza, na lekkim bezdechu, ale na szczęście tylko zapalenie krtani, a nie tchawicy. Dostałam nawet zgodę na wyjścia z domu przy ładnej pogodzie, co wykorzystałam na czytanie książki na ławce pod liceum (Chryste, to już naprawdę 13 lat?), a także ku zgrozie męża spacer. Tylko nie wiem, czy dlatego, że łaziłam zamiast leżeć w łóżku (akurat najgorzej się czułam, jak musiałam chodzić do pracy, potem, jak nie musiałam mówić, było lepiej), czy dlatego, że przytargałam z lumpeksu dwa żakiety ^^. Na szczęście w Święta spotkaliśmy się z rodziną, ja parę dni przed nimi miałam całkowity zakaz mówienia (uratował mnie czytnik, słonko, kot i porządki) i odbierania telefonu, a w Wielkanoc mówiłam już tak dużo, że aż mi się głos poprawił. W Lany Poniedziałek trochę oblałam, trochę zostałam oblana (wprost na wyprostowane włosy), jadłam mało -  jestem jedną z niewielu osób, które po Świętach mogą powiedzieć, że jedzą mało. Majonezu nie, ciast nie, jajek nie, chrzanu nie. Ja jem jarzynówkę (taką suchą, z małą ilością majonezu - nie lubię; za to muszę ją dopieprzyć i dosolić, bo lubię) z pomidorem, trochę sernika, dużo herbaty. Wieczorem i tak wchodzą płatki ;). Jadowite żmije nie zrzucają skóry ;)

Obejrzeliśmy Pearl Harbour, ja Kształt Wody, M. jakiś milion meczy i snookera.

Blue pojechał do teściów, nie, nie wyszedł z koszyka, byłam na herbacie i kawie z przyjaciółką, na badaniach, padał śnieg, deszcz, świeciło słońce. Znowu wróciłam do Breaking Bad, obejrzeliśmy nowe odcinki Better Call Saul, czekamy na nowego Ozarka... Wszystko kręci się ładnie w koło. Do zestawu dnia dołączyła mata do ćwiczeń, herbatka na gardło i wciąż piżama z długim rękawem.


PS Przywrócili mi book beata za dyszkę. Ale do kokosa raczej nie wrócę ;)

https://www.euro.com.pl/sluchawki/fresh-n-rebel-sluchawki-clam-bt-nauszne-anc-misty-mint.bhtml


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b