Przejdź do głównej zawartości

Ruby

Mija właśnie miesiąc, odkąd królewna Ruby jest u nas, więc myślę, że należy jej poświęcić personalizowany wpis ;)


2 lipca ta dama skończyła cztery miesiące. Jest kotką rasy ragdoll, bardzo trafionym prezentem rocznicowym i prezentem na nowy dom. Wszak dom już się buduje, a jeśli dobrze pójdzie to pod koniec tego roku, najpóźniej początkiem następnego zatańczymy w nim taniec radości ;). 

Ruby ma inne umaszczenie niż Blue, który jest bardziej szary. Blutek ma ciemnoszary pyszczek, uszka, aksamitnoszare łapki i ogon. Biały ma tylko brzuch. Rubuśka idzie bardziej w beżowy. Ma podkowy wkoło oczu jak szop pracz, które może będą beżowe, może zmienia się w brązowe. Wydaje mi się, że będzie umaszczona jak kot z filmu "Mężczyzna imieniem Ove", czyli tak, jak chciał mój mąż. Ja z kolei chciałam białe łapki i kropkę na nosie, więc oboje mamy, co chcieliśmy ;). Ma wielkie błękitne oczy i wielkie uszy. I jest smuklejsza niż Blue, choć przy jej tempie jedzenia szybko przybiera na wadze i rośnie.


Ruby jest psotna. Bardzo psotna. W zasadzie to najbardziej psotny kot, jakiego znam. Charakterem bardzo przypomina mi Kiarę (szurniętą kotkę mojej mamy). Zawsze wydawało mi się, że Blue też figlował jako dzieciak, a dopiero teraz jest taki kocurowato stateczny, ale widzę, że jego wygłupy to nic w porównaniu z jej zabawami. Młoda ma taką ikrę w oczach, w ruchach. Polowanie ma we krwi. Nawet jak się czai za ścianą, żeby polować na nas, wygląda jakby doskonale wiedziała, czego chce. Zdołała nawet wyrwać piórko z zabawki, w której piórko wiruje w szaleńczym tempie tak, że aż ma się mdłości od patrzenia na tę karuzelkę. Myślę, że gdyby musiała, umiałaby polować tak, by wyżywić całą naszą rodzinę. I chrust by nawet przyniosła ;). Szaleje po pokoju, pędzi po kocich tunelach tak, że fruwają po salonie, kostka (taki pseudo domek do chowania się) poniewiera się tak, że chodzi po całym mieszkaniu jak ona w nim rozrabia. Ma już swoje ulubione miejsca, na przykład poduszka pod kanapą, włożona tam po to, by nie weszła za kanapę i za nią nie utknęła, ale lubi też leżeć na kocyku na parapecie, pod firanką (wygłupia się i poluje na metki z firanki) i w swoim koszyczku, co jest paradoksalne ("Uważaj, bo będzie leżała w legowisku!" mówił mój mąż) i słodkie (ma taki bielony wiklinowy koszyczek z poduszką w kropeczki, więc wygląda tam jak najsłodszy kociak świata. Przynajmniej dopóki nie wstanie i nie zacznie bić się ze ścianą).

Najbardziej zadziwia mnie to, że takie to małe, a już kot ^^. Już się wyciąga, wchodzi w każdą możliwą obręcz, łasi się i chodzi jak po wybiegu, kręcąc tyłkiem. Tylko miauczenie jej nie bardzo wychodzi. Miauczy tak dość skrzecząco albo bezgłośnie. Kiara też tak robiła. Ale jak chce to potrafi miauczeć tak głośno, że klękajcie narody. Szczególnie jak się ją przypadkowo zamknie w łazience (zdarzyło się nam już z trzy razy). A w łazience drzwi zamykamy właśnie po to, żeby tam nie wchodziła, tylko ona jest jak strzała - nie wiadomo jak, nie wiadomo kiedy, ona już gdzieś weszła.


No i jest kochana. Bezsprzecznie kochana ;). Od samego początku, od kiedy zobaczyłam ją na zdjęciu pyknęło i już byłam zakochana. Jadąc po nią, żołądek wyprawiał mi takie salta, jakich nie pamiętam bym miała ani jadąc na szkołę policyjną, ani na obronie pracy ani na własnym ślubie. Bałam się, jak zareaguje Blue, jak się dogadają... Jak wzięłam ją na ręce to się całkiem roztopiłam, chociaż byłam przerażona jej kruchością. Źle sobie to obliczyłam i myślałam, że będzie większa, bo Blue był większy. Ale Bluś to chłop, więc był, jest i będzie bardziej masywny. Ruby się we mnie wtuliła i już byłam kupiona. Kontakt złapała z nami szybko, szybko nam zaufała, ale nie mogła pobić maminsynciowatej relacji ja - Blue, bo Blue nie spuszcza mnie z oczu i nie zaśnie, jeśli wcześniej nie wejdzie mi na klatkę i nie rozmruczy się na cały pokój. Mała nie jest jeszcze tak zżyta, nie biegnie do mnie do łóżka jak wstanie i nie wie, że porządny kot wita swoją pancię w drzwiach. Ale jest kontaktowa, szuka kontaktu wzrokowego, przychodzi się przytulać. Wodzi tymi swoimi wielkimi oczami i przekrzywia łepek. No jest po prostu bezbłędna ;).


Drugi kociak to też zdecydowanie więcej obowiązków, więcej wstawania w nocy i wcześnie rano, szybszych powrotów do domu. To dwa razy więcej uszków i oczu do czyszczenia, dwa razy więcej czesania, dwa razy więcej zwymiotowanych kłaków i jakiś tuzin kup w kuwecie na dobę ^^. Sierść unosząca się w powietrzu i koty kurzu turlające się po podłodze (ale nigdy nie przyznam tego głośno znajomemu, z którym kłóciłam się o sierść i zasady grawitacji...). Ale też dużo więcej radości, zwłaszcza z dwóch kociaków rozłożonych blisko siebie na podłodze. Dzień do dnia jest bardzo podobny; albo są gonitwy i gryzienia, albo łażenie za mną o jedzenie, albo po prostu łażenie za mną, albo spanie po różnych częściach mieszkania jak te pływające zegary. Ze zwisającymi łapami, rozwalaniem się po podłodze czy parapetach. Póki co Blue łatwo znaleźć (znam jego miejscówki, poza tym reaguje na wołanie, a już na pewno na dźwięk otwieranego pojemnika z szynką), ale Mała jak się schowa to pozamiatane. Jest na tyle mała, że wejdzie wszędzie, imię ma w głębokim poważaniu, więc jak zniknie to zniknie, aż się pojawi.

Rubuśka jest dość upierdliwą siostrą; jak to gówniarz - pewnych rzeczy nie rozumie, najchętniej skacze Blusiowy na kark, zaczepia go, a potem piszczy, bo jednak Blue jest większy i silniejszy i z pewnością bardziej umie się bić ;). Ale ma też swoje empatyczne zrywy. Na przykład ostatnio kiedy Bluś był chory i wymiotował (*pomijając incydent, kiedy musiałam ją łapać w locie, bo już leciała sprawdzić, co tam się dzieje, a ja widziałam oczyma wyobraźni jak wpada w kałużę...), dała mu spokój, podchodziła do niego sprawdzając jak się czuje, a wieczorem wlazła do niego do szafy. Sprawdzałam czy mu nie dokucza, czy go nie denerwuje, ale nie. Leżeli sobie razem, widziałam tylko dwie pary świecących koło siebie oczu. Potem razem spali na naszym małżeńskim łóżku (pozbawionym jedynie męża; nocka), aż wreszcie dziś wleźli oboje do transporterka, czym rozśmieszyli mnie kompletnie, bo ledwo się tam mieścili.

***

W ciągu tego miesiąca Ruby nauczyła się wiele rzeczy, choć na imię nie reaguje wcale albo słabo (nie, nie jest głucha, Mati pstrykał jej palcami koło uszu). Nauczyła się, że całe mieszkanie należy do niej i nie ma zamykania w pokoju na noc. Nauczyła się spać koło łóżka na kocyku, ale też w naszych nogach (Ruby u mnie, Blue u M.). Zaczęła nawiązywać ze mną głębszy kontakt iii... nie wiem, czy nie pobije Blue z przytulaśnością. Wskakuje mi ciągle na kolana (CIĄGLE. WSZĘDZIE), chce się przytulać do twarzy, miziać noskiem. Oczywiście pod drzwiami toalety czekają już dwa, a nie jeden łebki, a jak dziś wyskoczyłam na klatkę schodową (tato podrzucał mi karmę dla kociaków), to kiedy wróciłam, oboje warowali pod drzwiami, więc boję się, że spełnią się słowa mojego męża ("Drugi kot, żeby Blusiu nie tęsknił? Zobaczysz, będą sobie oboje płakać za Tobą pod drzwiami"). M. twierdzi, że Ruby nie jest z nim jakoś zżyta, za to ja głowię się, jak to możliwe, że te koty tak do mnie lgną? No dobra, że je kocham, że z poświęceniem spałam z Rubuśką na podłodze w pierwsze dni (Boże, jak dobrze, że już jej nie zamykamy, choć czasami w nocy biegają i w sumie codziennie jest pobudka o 4) to prawda. Że trochę do nich grucham, tulę to też prawda, choć ze stołu zganiam (*na stół też się nauczyła włazić). No, ale teraz spędzam z nimi całe (albo prawie całe) dnie. Karmię. I ogarniam kuwetę, a to już milion do cudowności.

Jednego dnia Ruby nauczyła się wchodzić (i wskakiwać i wspinać po po słupku) na drapak i tego samego dnia wylądowała już na samej górze, śpiąc na nim. Drugiego dnia pół nocy spędziła śpiąc na najwyższej półce drapaka, a ja

- tęskniłam, że nie śpi ze mną/koło mnie,

- martwiłam się, żeby nie spadła.


Aha. Bo w przypadku kotów (ponoć u dzieci jest łatwiej z drugim?) drugi kot jest trudniejszy, w każdym razie dla mnie. Bardziej się martwię (bo katarek, bo kicha, bo Blue tak nie kichał, bo wymiotuje, bo ciągle je, bo Blue nie je), panikuję (facepalm). 

No i odnośnie charakteru Ruby zdecydowanie jest bardziej odważna niż Blue (na razie). Jest charakterna i energiczna (zawsze mówiłam, że jak będziemy mieć kotkę, to ona będzie mieć charakterek).

Przez ten czas ogarnęliśmy już większość rzeczy - Młoda mniej plącze się pod nogami, jak daję im jeść to każde wie gdzie ma się udać (Blue wskakuje na stolik, Ruby leci do swojego pokoju), wieczorem Ruby (powiedzmy, że) wie, że trzeba iść spać (bo my i Blue lubimy spać i wiemy, że noc jest od spania). Nauczyła się też wskakiwać na stół, na otwartą zmywarkę, gonić gołębie z balkonu, no iiiii.... udaje mi się dłużej pospać, więc nauczyła się spać długo jak ja i Blutek  ^^. Choć 6 dalej jest godziną kuwetową... 

Z kuwetą też jest mnóstwo śmiechu (oprócz tego, że kuwety myję i zmieniam co chwilę, a częstotliwość kup jest taka, że mam ochotę powiesić na ścianie tablicę i oznaczać rysunkami śmierdzących dymków ich imiona). Mała ma małą otwartą kuwetę, Blue ma wielką, zamykaną. Ruby na początku w ogóle się nie załatwiała (zmiana miejsca, diety, normalka), ale pierwsze co zrobiła to poszła i załatwiła się do kuwety Blue (Chryste, jego mina skalania nieskazitelnej toalety bezcenna). Młoda już po trzech dniach znajomości z bratem była trochę rozzuchwalona, więc jak Blue był w swoim kibelku, położyła łapkę na drzwiczkach i nie pozwalała mu wyjść (ogólnie bardzo się interesuje, co Blue robi w kuwecie. Zawsze), a że Bluś to trochę pipka - nie wychodził. W końcu wyskoczył z impetem, przewrócił Ruby, rozsypał żwirek (zasada jest prosta - żwirek rozsypuje się po odkurzaniu, rzy*a się na umytą podłogę, ubrudzonym tyłkiem wskakuje się na łóżko) pomamrolił coś pod nosem. Nie minęło parę dni, słyszę, coś w małym pokoju, w małej kuwecie rozwala żwirek na wszystkie strony. Ruby nie ma takiego rozmachu. Wchodzę, patrzę - Blue, który ledwo się mieści w tej kuwecie coś działa. Wyskoczył, mamrocząc niezadowolony, bo nie dał rady niespodzianki zasypać (i tak cud, że się i ową niespodziankę zmieścił), ale obwieścił i udowodnił całemu światu, że on też może jej narobić do kuwety. Od tej pory czasami tak to wygląda - to, że Mała wchodzi do niego to okej, ale że on, taki wielki kawaler i ciśnie się w tej kuwetce, ale i tak w niej zrobi, żeby udowodnić, że może to jest po prostu mistrzostwo...

Kwestia wydatków przy drugim kocie to tak pół na pół. Z jednej strony większość mamy po Bluśku, drapaki są wspólne (ale były Blusiowe), Ruby ma tylko taki mały tekturowy jako swój. Mają te kostki, tunele, zabawki interaktywne z piłkami i piórkami, wędki, myszki, piłki - w ciul tego, więc nie muszę (ekhm), nie muszę kupować (jednego małego flaminga jej kupiłam; bawi się nim Blue). Karmę mała ma dla kittenów, Blue dla kastratów, ale chyba zacznę mu kupować tańszą, bo woli wyjadać jej z miski. Bo w sumie tak to mają te moje kocie dzieci, że obojgu smakuje jedzenie i woda z miski rodzeństwa. I raczej nic się nie marnuje. Jedno po drugim doje. Mała to młóci wszystko, w ogóle nie wybrzydza i zjada wszystko to, do zostawi Blue. Za to Ruby jest specjalistką w pluciu witaminkami i strzasaniu pasty z łapek (nie potrafi jeszcze ogarnąć innych konsystencji jak pasty odkłaczające, choć karmy miała już różne i takie jak pasztet i z kawałeczkami), więc jak coś zostanie - Blue dokańcza. To mi się podoba i to niewątpliwy plus kociego rodzeństwa. Szlag, żwirek znowu się kończy. To już nie jest plus, zwłaszcza, że kupuje zawsze dwa worki i wciągam je na drugie piętro (już niedługo). No i jak wjeżdża weterynarz to też są wydatki, ale coś za coś ;).


Prawda jest taka, że najbardziej zależało mi na drugim kocie dla Blue i trzęsłam się nad tym, czy mój plan rzeczywiście wypali i czy Blue będzie zadowolony, że obdarzyliśmy go siostrzyczką. Przez wiele lat miałam szynszyla i choć był moim oczkiem w głowie, kupowałam mu mnóstwo zabawek (które rozgryzał na części pierwsze), ziółek i przysmaków (które nie zawsze zjadał) i ogromną klatkę (dalej stoi u rodziców), zawsze miałam wrażenie, że jest samotny. Spędzałam z nim pół dnia, kiedy mógł biegać po pokoju, bawiłam się z nim, ale brakowało mi widoku dwóch wtulonych w siebie gryzoni. Nasz Blue też sprawiał mi wrażenie samotnego. Byliśmy dla niego całym światem, dramatyzował, kiedy wychodziłam z domu. Kiedy wyjeżdżaliśmy na cały dzień, ba - na jakieś wczasy, zawsze musiałam zapewnić mu opiekę (ale nie tylko taką, żeby go nakarmić, ale też posiedzieć z nim) i tak miałam wrażenie, że tęskni. Stąd pomysł na siostrę. Ale teraz, jak już mam w domu małą kotkę, śliczną i zwariowaną, kiedy patrzę w te słodkie oczęta i trzymam na rękach śpiącego kotka, muszę przyznać, że strasznie chciałam przeżyć to jeszcze raz. Jeszcze raz mieć małe słodkie i puchate, jeszcze raz mieć ten biegający po domu nadmiar energii, tę słodkość i kruchość. Nawet te szczepienia i kupy kilka (naście?) razy dziennie. Z psiakami tego nie miałam. Pedro i Benji byli przygarnięci jako dorosłe psy, jedynie Puszek był szczeniakiem, ale ja wtedy też byłam szczylem, bo 7 - letnim. I teraz mam.

Dwa koty.

Dwa spełnione marzenia ;).

Jedno duże, drugie małe, dokładnie tak, jak sobie chciałam.








Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b