Przejdź do głównej zawartości

październik

Pierwszego dnia jesieni poczułam jej zapach; mokry, ciężki, charakterystyczny.

Pierwszego października ślizgałam się na liściach i kasztanach, biegnąc do dentystki.


Nadeszło nieuniknione - lato się skończyło, skończyło się 30 stopni w dzień i czytanie książek na ławce z mrożona kawa i miętowym lodem. Nieodłącznymi towarzyszami stali się kocyk, kombinezon do spania, soczek malinowy (taki gęsty, domowej roboty od cioci ❤️).  

Początek października spędziliśmy w domu, szorując piekarnik, jedząc tartę z wiśnią i jabłkami,  oglądając mecz i Ostry dyżur - dla każdego coś dobrego. Trochę porządków, trochę gotowania - w tym barszcz z uszkami, chyba moja jesienna tradycja.

Na początku miesiąca zamówiłam też pierwszą lampę do nowego domu i to do swojego miętowego gabinetu. Z jednej strony było to trochę "wow", z drugiej - wchłonęło się między dylematy, podgórki, poranne wstawanie i narzekanie na rozwieszone po całym domu ręczniki.    

Ani wszędobylska sierść, ani suszarka z praniem, ani nawet szybko brudzące się okna od strony ulicy nie mogą się równać z frustracją z powodu ręczników, rozpiętych między krzesłem, a fotelem, na każdym krześle, w kuchni, bo nie mamy ich gdzie suszyć, a brak suszenia oznacza wycieranie się wilgotnymi ręcznikami.

Już niedługo - pomstujemy. Już niedługo.

Ale zanim, to jeszcze nacieszmy się spacerowaniem do pracy, bliskością sklepów, hałasem ulic i dowcipnością sąsiadów, którzy wiercą albo słuchają filmu przez głośniki o 1 w nocy.

Gdzieś tam w planach w tym miesiącu miałam powolne pakowanie, a z tego wszystkiego to nakupiłam tylko przezroczystych pojemników, które finalnie zapakowałam po brzegi. Mój pokój u rodziców przypominał sajgon - sterty zimowych kurtek, futerek, zamszowych butów niezdolnych do pełnienia służby deszczową porą, nowe garnki, stare słoiki, ozdobne liski, lampiony, miętowe zmiotki, pluszowa sowa do nowego samochodu (tak, tego, którego jeszcze nie ma) i wiele, wiele innych. Jak zmieniałam sezon na letni, w pokoju lądowały w kącie worki z grubymi swetrami i wyciągałam sukienki i wciągane przez głowę kombinezony, jak przychodziła zima, godziłam się z termoaktywną bluzką i najgrubszą czerwoną kurtką ever. Teraz zlitowałam się (sama nie wiem, czy nad mamą, czy nad zakurzonymi pulowerkami) i załadowałam wszystko w kufry. Nie opisałam ich - przezroczystość działa lepiej niż etykietki. Teraz stanowią przezroczystą wieżę w pokoju, który miał być miętowy (swoją drogą, w nowym domu w gabinecie przetestowałam na ścianie chyba wszystkie możliwe kolory miętowe w połączeniu z subtelnym beżem i chyba pójdę w taki kolor, który lekko idzie w błękit. Ale chcę mieć delikatne, spokojne miejsce, z zimnymi pastelowymi barwami, ale ciepełkiem z kominka, a nie chcę jaskrawości i dziecinności (choć podusia z Bambim zdecydowanie temu przeczy...), piętrzą się prawie pod sufit i czekają. Na razie nie ma do czego pakować kartonów, na razie trzeba wystopować z planowaniem.


Październik pozytywnie zaskoczył - i tym, że także szybko płynie i ładną, złotą pogodą. Ale trzeba uważać, żeby nie nadziać się na pająka - te rozpięte wszędzie pajęczyny, brrr.

Dzisiejszy październikowy piątek spędziłam na budowie, na poczekalni u dentysty w oczekiwaniu na zdjęcie rtg, a teraz w ulubionym kombinezonku (sprany i w paprochach, ale te ostatnie miesiące budowy tak mocno odciskają piętno na noszeniu starych rzeczy, że jak wpadnę do tej galerii po przeprowadzce to chyba wyniosę cały sklep. No nie. Ciągle tak mówię, ale prawda jest taka, że na pierwszy rzut pójdzie leżanka z Ikei i fotel uszak, a wraz z nimi szafy i komody), z herbatką na struny głosowe, z Rubuśką - na łóżku i Blue pod nim i z okrzykami "Brawo!" zza ściany, powtarzanymi co jakieś półtora minuty. 

Mówiliśmy "Fajnie, że piesek, a nie małe dziecko". Mówiliśmy "Fajnie, że tacy fani siatkówki kobiet".

 

Mówimy "Chcemy już ten domek z drewnopodobnymi płytkami w łazience, ogrzewaniem podłogowym i białymi ścianami. JUŻ!"

Odpaliłam sobie Park Jurajski, choć o zgrozo - już oczy mi się kleją. Jutro weterynarz i ortodonta (ostatnie dni wyglądają jakby zdarła mi się płyta - praca, dom, zęby, koty), ale niedziela będzie dla nas. A przynajmniej popołudnie, bo do - zamierzam spać, spać, spać, kwitnąć w łóżku aż zapuszczę w nim korzenie. Potem pewnie się okaże, że jakiś mecz, trzeba będzie znowu ratować się kawą. Szarlotki nie zrobię, bo piekarnik odmówił posłuszeństwa.

Ostatnio nie pomogła nawet kawa, więc palnęłam drugą. Wieczorem pożałowałam, kiedy zatrzęsły mi się ręce, ale dzień później znowu miałam kryzys kofeinowy i myślałam, żeby szarpnąć się na drugi kubeczek. 

A co się stało z wrześniem? 

Wrzesień przepadł. Mam wrześniowy wpis, ale wszystko jest przeterminowane, nie ma w nim nic spektakularnego, a te codzienne deszcze zmyły cały wrześniowy entuzjazm.

Jedyną wrześniową wspaniałością było to, że przeżyłam najwspanialszy cykl życia. Taki, że aż dostałam przebłysku "To teraz mnie sponiewiera". I sponiewierało, ale zniosłam to tak mężnie, jak na kobiece przypadłości przystało. "To tak można?" - moja zuchwałość była aż perfidna. Tak się cieszyłam, że zero leków ziołowych, herbatek, puchnięcia, wzrostu wagi i wszystkiego, co zawsze. Niedowierzałam, wątpiłam, ale się napawałam.  A teraz wyglądam jak muchomor. Jakbym została pogryziona na twarzy przez jakieś jadowite mrówki. Jakbym właśnie zaczęła dojrzewać. Albo jakby generalnie coś poszło nie tak. Pryszcze? Pryszcze wyglądałoby uroczo. Ja mam na sobie jakąś masakrę, rozognione cuda, czerwone wkoło. Nie wiem, czym mam się smarować. Ale cykl był boski. Temu nie da się zaprzeczyć ;).


***


Już myślałam, że skoro przepadł wrzesień, przepadnie i październik, ale może jednak się uda. Jak widać na załączonym obrazku, zaczęła się praca, skończył się czas.  Do tego dwa koty, budowa, praca i zęby - tak samo kończymy ten miesiąc. Piekarnik dalej zepsuty. Pudełek przezroczystych mi już brakło, tak samo jak brakło mi mrożonej dyni, bo tak z niej schodziłam, że kiedy potrzebowałam dyni, jej już nie było. Ale pryszcze jakoś zeszły. Jest dla mnie nadzieja ;)







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

łapówka

Jeśli mylicie buraki z brokułem, kiedy piszecie listę zakupów, a zamiast "napiwek" mówicie "łapówka", to najpewniej przeszliście covida, jak ja. Nie kaszel, nie siedzenie w domu, a mgła umysłowa, jaka potem opada jest definitywnie NAJGORSZA. Zdarzyło mi się jeszcze zapomnieć PINu do telefonu (ale używałam go bardzo dawno, bo telefon nowy, więc nie musiałam go resetować jak poprzedni co dwa dni...), schować solniczkę i pieprzniczkę grzybki do szuflady obok tej właściwej i wziąć złe kluczyki do samochodu, kiedy przed Świętami jechałam na szybką rozgrzewającą herbatkę z koleżanką. Ale na usprawiedliwienie dodam, że to ten sam model, mój jest tylko mniej odrapany (głównie dlatego, że nasze auto odrapałam ja, a teraz mam pożyczone od rodziców, zanim doczekam się swojego miętowego dziecka ;)). Okres przed Świętami był średni, bo jak mi wyskoczył pozytywny test, zostałam już te parę dni w domu, zwłaszcza, że czułam się słabo i łapałam wszystko jak pelikan (np. wyglądałam b