lipcowy

Piję mrożoną kawę ze szklanki do Jim Bima.

Oglądam "Narodziny gwiazdy" - ani nie mój ulubiony film (jak na przykład "Cast away" albo "Labirynt", który lubię sobie od czasu do czasu włączyć); ani ulubiony sposób spędzania wolnego czasu, bo zwykle albo czytam albo słucham audiobooka. Jakoś sama nawet nie "umiem" sobie włączyć radia albo telewizora. Nie cierpię na taką potrzebę. Chyba że jest to "Ostry dyżur", ale aktualnie oglądamy go razem z M. więc z akcją i ulubionymi bohaterami czekam na niego. Może to taka cyklówka - może wtedy zmieniają się obszary w mózgu. Bo pod prysznicem puściłam sobie piosenki, a ja raczej jestem typem nudziary i słucham książek, nie melodii. Dla rozrywki wytargałam przed południem miętowy rower i pojechałam na przejażdżkę w czerwonej chustce Minnie w kropki na głowie. Nie ma morderczego upału, jest przyjemnie. Ciepło, trochę duszno, dlatego po powrocie wleciała ta kawa. Robię ją sobie w BlendyGo - blenderku do smoothie, bo stary BiedronkoMix przecieka i boję się powodzi. 

Kawa jest mniej słodka i mniej mocna niż wczoraj. To dobrze. Wczoraj doprawiłam się drugą w Słodkim Domku i to o piątej, więc noc nie była moja.

Ambitnie wstałam po 9, dzień i tak jest długi. Wczorajsze porządki były bardzo luzackie - chodziłam i przekładałam sobie rzeczy z miejsca na miejsce, mając wrażenie że bałagan jest jeszcze większy. A dziś ogarnęłam kocie toalety i poza tym chyba nie mam już obowiązków. 

Piję z różowej słomki z flamingiem. Tak smakuje bardziej letnio, lipcowo, wakacyjnie. Teraz przydałaby się to rabarbarowa tarta z bezą. Gdyby w Lesku było Glovo, już bym je jadła. Albo gdybym miała sprawne auto, a nie tkwiła porzucona w domu bez transportu. Chociaż mam rower - to fakt. I całkiem wygodne czarne adidaski.

Tegoroczne lato nie ma w ofercie dmuchanego flaminga, w basenie byłam tylko raz (zdążyłam), hamaku nie ma. Nie mamy jeszcze mebli ogrodowych (nie kupujemy, zamierzamy wykorzystać stare mebelki jako "chwilówki" - na pewnie jakieś pięć lat ;)) ani grilla, choć grilla w sumie planujemy. Mam miętowy plastikowy dzbanek i dwa (!) miętowe plastikowe talerze. W sumie kiełbaski można upiec na grillu elektrycznym. Ale póki co i tak trwa faza porządków okołodomowych, więc nasze życie towarzyskie wygląda tak, jak wygląda. 

Mam dobry humor, choć dopiero jutro jest dzień fryzjera - jutro odżyję i na kolejne trzy tygodnie będę się czuć ładnie, a morelowe paznokcie zaczęły się kruszyć - za dużo wody, za dużo sprzątania. Powieka mi tika praktycznie od powrotu z Turcji i jakoś nie mam natchnienia na magnez. Ale zjadłam jedno merci do frappe. Kawowe. Ulubione. 

Z ulubionych rzeczy nabyłam ostatnio piękny białozłoty naszyjnik z małym oczkiem, idealnie kompatybilny ze ślubną bransoletką. To za bona - prezent, który zawrócił mi w głowie (i po którym zmiękły mi kolana ;)). Na nadchodzące imieniny, których mój mąż nie obchodzi, ten sam mąż kupił mi dwie pary dżinsowych szortów z motylkami (zakochałam się), a ja upolowałam w empiku mocno przeceniony kołozeszyt i teczkę A5 z motywem piórek w odcieniach mięty i turkusu, czyli bosko ;).

I nie wiem czy się chwaliłam, ale wysępiłam też mini zabawkowego MIĘTOWEGO fiata 500. Stoi sobie na regale z książkami, tak żebym widziała go po przebudzeniu i mogła sobie afirmować. Ale i tak na pierwszym planie po przebudzeniu mam dwa koty - małego płci pięknej, na ogół koło swojej poduszki, zwiniętego w cukierkowy kłębuszek, ale rozprężający łapki jak tylko złapie mój kontakt wzrokowy. I ten duży, z wielkimi łapami, trochę zazdrosny, trochę "mój", a trochę mojego M., zwłaszcza wieczorami, kiedy nachodzi go ochota na męski wieczór i łasi się do niego nieprzeciętnie. Także mamy w domu mały podział - dziewczynki razem, chłopy razem. Ale niech Was nie zwiodą pozory - do łazienki sama pójść nie mogę, bo maminsynuś odlicza czas na zegarku i już wsuwa łapki pod drzwiami.



Dwa tygodnie temu byliśmy pierwszy dzień na wczasach, eksplorowaliśmy morze i próbowaliśmy ogarnąć hotelowe piętra w różnych budynkach molochu. 

Tydzień temu byłam już pierwszy dzień po powrocie i nie mogłam wyjść spod stert prania. 


Szczerze to długo mi zeszło, żeby się na nowo przestawić. Żeby wpaść na nowo w rytm. Z jednej strony teraz, dopiero teraz najbardziej doceniam wczasy. Przypominam sobie wieczorne plątanie się po targu, obliczanie ile kasy nam zostało, obłąpiające gorąco o 20.00 i bezalkoholowe mojito. Odgłos plaskania klapków, kiedy wychodziło się z morza albo chlorowana woda, skapująca na hotelową wykładzinę, kiedy szłam do windy. 

Z drugiej zakotwiczyłam się już w domu, przypomniałam sobie, jak słodko pachnie łąka podczas mojego tradycyjnego spaceru po dzielni, jak smakuje własnoręcznie robiony obiad (ale dziś w menu pierogi z Xavito), jak fajnie jest krzątać się po domu, kiedy koty chodzą za mną krok w krok. Bociany strasznie nam wyrosły - są już takie wielkie i ciągle latają po naszym niebie ;). Ostatnio dobrze mi wchodzą książki, maliny i brzoskwinie, więc może dziś będzie ten dzień z książką na leżaku. A może znowu pooglądam jakiś film? 

"Labirynt"? ;).





Komentarze