kołowrot

O ile końcówkę czerwca, lipca i sierpnia przepłynęłam spokojnie, dryfując na chmurce relaksu, o tyle wrzesień i październik zlały mi się w jeden ciąg.

W ciąg pt. rok szkolny ;)

Od powolnych poranków, bezcelowych rowerowych wycieczek bez presji czasu, samotnych spacerów i krążenia po domu, przeszłam do wczesnego zaczynania dnia, pośpiechu i życia pod zegarek.

Wrzesień najpierw mnie przeczołgał - zwłaszcza początek, kiedy od trybu 0, przełączyłam się na tryb 100%. Drugi tydzień był pod znakiem dramy - kawa wpadała tuż po ósmej rano, na obudzenie, popołudnia miałam intensywne, a wieczorem padałam na pysk. Ale trafiło się też parę wolnych chwil, które - pomijając te, kiedy partaczyłam sobie z pośpiechu obiad i jadłam same ziemniaki, starając się nie zaciskać zębów (w końcu aparat tani nie był), spędzałam na leżaku przed domem, nawet jeśli było to na zasadzie "Masz godzinę, więc spędź 40 minut na słońcu, 10 na prysznicu i znowu wskakuj w tryby".  Ale nie minęła chwila i już zapomniałam, jak to było na wakacjach, za to przypomniałam sobie, jak smakuje wieczór w wannie z książką i jak cudowny jest weekend. Bo tak, na wakacjach jakoś weekend mnie nie podnieca ;). 

Na książki natrafiłam nawet całkiem fajne. Pochłonęłam "Lucie" Miniera (nowość) , "Toksynę" Cooka (staroć, ale nie ma jak stary dobry thriller medyczny), odrzuciłam parę całkiem obiecujących (z okładek) pozycji i teraz czytam Chmielarza ("Za granicą" - zapowiada się dobrze). Wykupiłam sobie Disney plusa na promocji, więc w dwa weekendy (jeden cykliczny, drugi zatokowy) oglądałam, a to bajki (xD), a to ulubione filmy ("Pojutrze" - lubię w katastrofy i "Narzeczony mimo woli" - jedyna komedia romantyczna, którą lubię. Chyba przez psa, Reynoldsa i Alaskę). Poza tym dalej ciśniemy z Ostrym dyżurem (13 sezon - jestem zawiedziona zmienionym intro, buu), a przynajmniej wtedy, gdy mamy czas.

Nie wiem, jak to się stało, że ostatniego dnia września się opalałam (i opaliłam! Ten rok jest rokiem, kiedy jestem w brązie. Serio), a tydzień później drapałam rano samochód, zakładając zgrabiałymi rękami beżowe rękawiczki (a mąż się śmiał, że kupiłam, ha!), ubierając zimową kurtkę.

Jesień przyniosła nam nowe telefony - mi akurat w błękicie; szare spodnie, o których marzyłam, a które są trochę przykrótkie, kiedy już we wrześniu chce się nosić grube skarpetki i botki, butelkowozielone zasłony w salonie i nowe firanki, tak, że dom nie wygląda już jak studencka dziupla. Dalej jednak nie doznałam radości plądrowania galerii z kawą w styropianie, ale M. pociesza, że po nowym roku na pewno. 

Udało się za to parę razy skubnąć, a to pizzę, a to steki z kalafiorka, a to całkiem fajne parpadelle z sosem grzybowym; nijak nie wpłynęło to jednak na moją wagę, która póki co postanowiła mocno zawstydzać fakt, że naprawdę mam już 32 lata, a nie 16 (choć moje pryszcze zdecydowanie o tym nie wiedzą). 

Umyliśmy wreszcie okna, za które zabieraliśmy się całe skwarne (mua! :)))) lato, a M. wypsikał cały spray na pająki (bohater domu) i drugie pół na kuny (Dżizas...). Spray'u na niedźwiedzie jeszcze nie używamy. A może powinniśmy, bo ponoć się kręci w okolicy.

Cały dom udekorowałam w grzybki, liski i dynie, choć przeważają u nas muchomorki - w przypadku kuchennej ściereczki turkusowe. Turkusem bawiłam się też na płótnie, malując turkusowe morze (bez rekinów i meduz, może dlatego, że płodziłam brzeg) akrylami - całkiem fajnie. A wracając do dekoracji - mam białe dynie baby boo na ławie w salonie, grzybkowy domek z liskiem na schodach (i taki sam, ale z jeżem w jadalni), grzybki na patyczkach w parapetowych ziółkach, przypinane dekoracje na zazdrostce w kuchni, muchomorkowe lampki led pluszowe dynie w miętowym pokoju... A już za chwilę przyjdzie Boże Narodzenie... (tu temat mam opanowany, dekoracje były zbierane od lat. A do Pepco boję się iść.).

I tak wskoczyłam również w sezon swetrowy, grzewczy, herbatkowy i wannowy. A, na kuchennym parapecie mam dwa wrzosy ;)



No nic. Teraz żyję trochę weekendem, trochę wyborami (ja to jestem za przecinkiem, zdecydowanie za przecinkiem <3), trochę ciastem bananowym, bo mi pachnie w domu. Mam nadzieję, że następny wpis nie będzie bałwankowy, ale widząc mój ostatni zapęd, to kto wie ^^.




Komentarze