roślinne hospicjum

2021 r.


Zawsze jak widzę te memy odnośnie kobiet i kupowania do domu kwiatków doniczkowych to myślę, że jednak ja urodziłam się na Planecie Książka, Planeta Kot, ewentualnie Planeta Zakupy bo tak plasują się przyjemności mojego świata.


Roślinki nigdy nie pełniły w moim życiu szczególnej roli. Pomijając oczywiście jedyną i niepowtarzalną decyzję o wegetarianizmie, rutynowe szukanie zielonego znaczka przy menu w restauracji i eksperymentalne hodowanie kiełków lucerny dawno dawno temu.

Jako nastolatka mogłam w domu robić wszystko jak Kopciuszek, łącznie z paleniem w piecu (nigdy nie pojmę jak mi to wychodziło, bo nigdy się tego nie nauczyłam. Może odzywało się we mnie trochę magicznych zdolności (dlatego ha - kupiłam sobie piżamkę ze zniczami i sowami w Pepco, dział dziecięcy), odkurzałam, chodziłam rano po bułki, ścierałam kurze, ale nigdy, przenigdy nie chciałam podlewać kwiatków. Miałam do tego dziwną niechęć. Wiedziałam, że mój wrodzony brak cierpliwości (stać i czekać aż woda pomału spłynie i się wchłonie) sprawiał, że woda praktycznie zawsze się ulała, jak się ulała to nie sama, czysta, że można by ją było przytupnąć nogą (z tą sadzą po hajcowaniu ;)), przetrzeć papierkiem albo poczekać aż sama wyschnie. Nie, ona musiała wylać się razem z czarnymi grudkami, być żywym dowodem zbrodni i jasno wskazywać miejsce przestępstwa, a finalnie roznieść po całym domu jak neon mojej nieudolności.


Miałam jakieś dwanaście lat, kiedy mama, tknięta chwilową fazą na kwiatki, co rusz przywlekała do domu coraz to nowe roślinki w kolorowych doniczkach. Spodobała mi się trzykrotka i pamiętam, że chyba nawet miałam ją w pokoju. Tak, w chabrowoniebieskiej doniczce.

Rok później, trzykrotka, razem z kablami, myszkami, komputerem i dziesięciozłotowym banknotem przegrały starcie z szynszylem, a jak był już szynszyl, został tylko bambus. I to nawet nie takie długie bambusowe pędy w wazonie, a bambusowe drzewko szczęścia. Długo szukałam wówczas informacji, czy bambus nie jest trujący dla gryzoni, ale nic znalazłam. Ostatecznie znów Borys wygrał 1:0, bo (pogryziony) bambus zgnił i umarł.

Potem nastąpił długi okres posuchy - zero kwiatków w pokoju, na studiach, nigdzie. Chyba, że jakieś gdzieś tam się przewinęły; całkiem możliwe, że gdzieś tam były jakieś kwiatki, ale jak dla mnie miały na sobie napis "DNR" i pozwalałam im odejść w godności, chyba, że moje współlokatorki nie były takimi zielonymi ignorantkami i raz na czas dały im pić. Ale hej - mają fotosyntezę, niech działają, nie ma nic za darmo.

No bo właśnie, jako wegetarianka powinnam kochać kwiatki, przyrodę, robactwo i babranie się w ziemi, (a ja jednak wybieram maliny i awokado <3).

Tak naprawdę to dopiero u M. w Piasecznie zjawiły się jakieś doniczkowce. I to zjawiły się na długo przed tym, jak ja, czy nawet on w nim zamieszkał. Jakoś utrzymywał je przy życiu, ja - o zgrozo - chyba je trochę podlewałam. Ale to był inny klimat, w Piasecznie nawet bazylia z hipermarketu smakowała inaczej, upały ósmego piętra nie przeszkadzały, biegnięcie ze sklepu w deszczu było enchanted, a Ed Sheeran brzmiał jeszcze lepiej. Mam nawet zdjęcie jak wieszam pranie i gadam z mamą, przyciskając telefon ramieniem, a w tle żyją i mają się dobrze kwiatki. Chyba żywiliśmy je zaciemnionymi obszarami naszych mózgów, zżeranych przez dopaminy i inne hormony szczęścia, bo od tej pory nie udało mi się utrzymać żadnego kwiatka przy życiu.

Nie mówię tu o kwiatach ciętych - kocham tulipany i słoneczniki, róż w zasadzie nigdy nie dostaję (wróć - właśnie dostałam na Dzień Nauczyciela w pięknym kuferku) i nawet zmieniam im wodę, karmię cukrem i podcinam końcówki UKOŚNIE. Nie rozmawiam z nimi, nie stulam im głupot, bo jakbym miała im powiedzieć prawdę o świecie, chyba bym im te zielone serduszka pękły.

W ciągu swojej kariery nauczycielskiej dostałam już pewnie z osiem storczyków i jeśli myślicie, że pysznią się dumnie, zajmując jeden parapet, to jesteście w błędzie. Zawsze, zawsze mi się podobają, zawsze jest radość, starania - a potem sztuczne podtrzymywanie przy życiu i ostatecznie to, co zawsze. Śmierć. 

Mieszkanie może i jasne, ale okna są do ziemi, do tego pozbawione parapetów, a dwa parapety są zajęte przez Blue, który albo wypatruje oczy w poszukiwaniu gołębi lub idących chodnikiem sierściuchów albo skacze po oknach, bo mucha, bo listek, bo piórko. Kwiatki stawiam więc na biurku. Światła nie ma za wiele, no ale ponoć nie muszą mieć pełnego nasłonecznienia. Nie wiem. Może Blue do nich sika? Może Mati mi je uśmierca, żebym nie gromadziła sobie trofeów?

Ostatnio naprzeciw wyszła mi Biedronka, bo pojawiły się w niej sukulenty w fajnych doniczkach. Kupiłam takie cudo w doniczce - lisku, ale kwiatek złamał trzy ze swoich licznych nóżek w drodze (bo tylko ja zgrywam taką bohaterkę, że targam dwie siaty i zgrzewkę wody. Dużej wody). Wrzuciłam do tej doniczki sztuczne maleństwo z Yuska - bo żal mi było wyrzucić, a mąż zaczął mi wyrzucać, że "w domu nie będzie takich sztuczności". Potem była doniczka z kotkiem. Podlewałam i dbałam według instrukcji (rzadko, bo tak było wskazane) - wziął i spleśniał, pod listkami pokrył się białobłękitnym puchem. Doniczka została, kwiatek został pogrzebany w śmietniku.

Mam jeszcze dwa kaktusiki. Dwie moje dumy, dwa skarby, dwoje potomnych w miętowych doniczkach. Przypominają mi faunę i florę z "Breaking Bad" i "Better call Saul" (obejrzane podczas Zatok nr 1 w lipcu, Zatok nr 2 w sierpniu), nawet doniczka jest miętowo - pomarańczowa, a ta pomarańcz przywozi na myśl kolor gleby, w której Walt zakopał pieniądze.

(Kocham te seriale, uważam za perfekcyjnie doskonałe, chciałabym koszulkę z Walterem i mogę je oglądać na okrągło).

Póki co kaktusy żyją, podlewałam je tylko raz, sukulent zaczyna powolny proces umierania.

Mam też kwiatka w szkle - chyba był bardzo szczerze dany, bo żyje, choć dostałam go rok temu, kiedy odchodziłam z poprzedniej szkoły. A może to szkło, to bariera między mną, a nim, bańka, która chroni go przed moim toksycznym oddechem i dotykiem. Może ja jestem jak ta trująca żaba? Zgadzałoby się to z teorią, że przyjmuję temperaturę otoczenia i jak jest zimno, to mi zimno, a w sumie to mi zawsze zimno.

Najlepsze zaś jest to, że w nowym domu nie bardzo będę mieć miejsce na kwiatki. I tu przydałby się ten emotek z kropelką potu nad główką. O matko. Mam tu emotki! 😓. Nie, jednak nie o tego mi chodziło. Ten miał mieć taką zakłopotaną, szczerzącą minkę i kropelkę. Ale chodzi o to, że parapety będę miała tylko w pralni i łazience. Ale myślę, że mi wystarczy. Póki co martwię się bardziej, gdzie upcham te wszystkie książki, długopisy i zeszyty, ale myślę, że nie ma co sobie tym zaprzątać głowy w obecnym stanie. 

Bo szczerze mówiąc, nie muszę mieć kwiatków. Nie muszę mieć zielono, no chyba, że na parapecie w kuchni, z etykietką "bazylia" i "pietruszka".


***

OBECNIE


Mam pięć kwiatków. 

Pięć.

Nie wiem, jak to się stało. Samo się stało.

Ja po prostu, przyzwyczajona, że wszystko co zielone, ginie pod moją opieką, nie przejmowałam się nimi bardziej niż zwykle.

Przesadzić. Postawić. Czasem podlać. Storczyki przelać. 

(I tak czeka je śmierć, po co przedłużać ich cierpienia).

Ale, ale. Mieszkam w dobrze nasłonecznionym domu i kwiatki trzymam tylko w dużej łazience, bo nie mam parapetów ani okien, tylko okna balkonowe. I brak balkonów ;).

Nie wiem, czy w tej łazience wytworzyła się jakaś swoista dżungla czy co, w każdym razie trzy storczyki puszą się na parapecie, a dwa kwiatki na półce koło wanny też rosną w najlepsze. ROSNĄ. ŻYJĄ i ROSNĄ.

I dlatego co?

Dlatego pokochałam kwiatki!


Nie oznacza to dalej, że zaczęłam je namiętnie kupować. Nie. Kotki dalej są najważniejsze, więc nie będę mieć w domu tony zieleni. Ale przywiązałam się do storczyków na tyle, by PŁAKAĆ, kiedy mój mąż strącając niechcący roletę, strącił i storczyka, a wtedy jego wielki pełny kwiat, który codziennie rejestrowałam od maluśkiego pączka umarł śmiercią tragiczną. 

Zaczęłam nawet planować, że sama sobie kupię storczyka z takimi mini kwiatkami. Białego. Ale nie wiem, jeszcze przemyślę - storczyk albo czerwone świąteczne poszewki na jaśki.

Finał tej historii jest taki, że parę dni temu mój luby - taki sam jak ja ignorant w sprawie kwiatków, wielbiciel zwierząt domowych i niechętny do rozmnażania jegomość, popatrzył niedawno na moje trzy parapetowe chluby, które są akurat w fazie opadnięcia kwiatków i powiedział:

- A co to, zrobiłaś sobie na parapecie cmentarzysko...?









Komentarze