kot postanowił

Kot postanowił że w naszym domu nie będzie już choinki. 

Zabawne, bo jak mój mąż postanowił kiedyś, że w domu nie będzie kota, to koty są dwa...

No, ale... ;]


Po zjedzeniu wstążeczki, po trącaniu bombeczek i - ostatecznie - po nabiciu się (wersja prawdopodobna, kamery brak, a Ruby nie mówi. Blut jak najbardziej, choć w języku jeszcze nie poznanym) okiem na drut, decyzja została podjęta.

A jak kot postanowił, tak też się stało.


Zwykle to ja rozbieram w domu choinkę. Ubieramy wspólnie - ach, taka rodzinna atrakcja; ku radości dzieciaków * (^^) - ale rozbieram ja, bo mąż nie lubi.

Tym razem ja byłam w pracy, a mężu miał wolne. Rozparcelował wszystko, więc jak wróciłam do domu w piątek, było już po świętach.

Pusta przestrzeń (ile miejsca!) po choince, brak światełek, domków, dziewczynki z grzybkiem, grzybków bez dziewczynek, słoja z przeterminowanymi cukierkami.  Ogołocił nawet schody z girlandy i kokardek. I pochował świąteczne świeczki.

Został zapachowy reniferek (był w nim jeszcze świąteczny zapaszek; drażnił me nozdrza wczoraj jak leżałam z migreną) i trzy reniferki na stole. Zapomniał o nich.

Zapomniał też o szklanej tubie z szyszkami. Wcale się nie czepiam. 

I nie zmienił wystawki na relingu - z kubeczków świątecznych na zwykłe. To chyba jedyna sfera, której mój mąż nie ogarnia. Że kubeczki w witrynce ustawia się zgodnie z sezonem, a już szczególnie te wiszące na relingu MAJĄ być sezonowo wymieniane. Tyle, że zniknęła nasza chluba i duma, domowe szczęście i urządzenie, wytwarzające eliksir szczęścia, która się tam zwykle pyszni przy relingu, więc jaki i sens wystawki. Tak, mój ekspres pojechał na reklamację.

I teraz patrząc w tamtym kierunku, zawsze mówię:

"Pełno nas, a jakoby nikogo nie było:

Jedną maluczką duszą tak wiele ubyło".


Możliwe, że mówię tak dlatego, że poszłam właśnie w następną kolekcję - po ozdobnych książkach klasyki, teraz zbieram polską poezję w pastelach. Piękności. Ale kolekcję zaczął Mickiewicz, a nie Kochanowski, więc to po prostu mój lotny, poetycki (migrenowy) umysł.


To znaczy - ekspres pojechał, co ja mówię. Sam se nie pojechał!


W środę zawitałam u weterynarza z Blutem i jego nabitym okiem (ach, bo nie podzieliłam się historią - a zaświadczam, iż byłabyby to naprawdę ciekawa historia, jak w zeszły czwartek pojechałam do lekarza z kotem. Tak; jadąc do lekarza z sobą, musiałam zawinąć też kota, bo nie otwierał oka - spoko, luz, ale jak urządził mi lament i wycie, a nie jest typem panikującym, wzięłam go po drodze do weta (wrzód na rogówce), a potem cmyk cmyk czmychnęłam przez recepcję (kocykiem nakryłam kuferek) i wlazłam z nim do gabinetu. A KTO BOGATEMU!!! Nikt nic nie widział, hiehie) i do sklepu, popytać o reklamację door in door. Nie była dostępna, więc jak w piątek brałam do weta (facepalm) Rubcię (usg brzucha, kontrola jelit), zabrałam też ekspres.

I tu - dramatyczna melodyjka - czy ja niedawno nie chwaliłam mojego miętowego cudeńka? Mojego mini mini cud miód auteczka...?

Cóż, autko moje śmieje mi się w twarz (chciałaś być singielką!), bo nie jestem w stanie zapakować obu kocich kuferków na tylnie siedzenie (ale isofixy mają się tam dobrze ^^), ale też - ta daaaam - w bagażniku nie mieści się ekspres! Ciekawe czy jak znowu pojadę do galerii outletowej to zmieszczą się moje drobne sprawunki z kaszmiru i wełny ^^.

Mąż (dzisiaj coś go namiętnie wspominam; będzie czkawka czy krosta na języku?) próbował mi go wpakować jedną, drugą stroną. W końcu władował na tyły, a Ruba jechała ze mną na siedzeniu pasażera. Tym razem zostawiłam ją na parkingu (wstrętna miaumusia), bo wystarczyło, że musiałam zatargać Elettę (hm, nazwę ma damską, ale zawsze myślę o nim jako TEN ekspres) do windy, a zresztą - nie było zimno, a źrenice Ruby były tak wielkie w aucie, że w galerii mogłaby dostać kociokwiku. I tyle. Teraz została mi pusta lada, a dodatkowo migrena i ból żołądka. To chyba od odstawienia kofeiny.

(Nie, od wiatru, niecierpięnienawidzę!).


Teraz zastanawiam, się jak ja przeżyję, skoro co wieczór mówię do MĘŻA:

- Nie mogę się już doczekać rana, żeby wypić kawę!


Myślę, że prawdziwy kryzys czeka mnie w poniedziałek... Na razie - haha; żołądek zgadza się z opinią, by odstawić kawę, ale i tak czuję wewnętrzny... bunt.

W każdym razie; choinka i tak mnie już trochę nudziła. Ja tam wolę przed niż po, po świętach to w zasadzie tylko na chwilę, a już na pewno nie do lutego.

Na luty szykowała się fajna impreza, kupiłam nawet sukienki złożone z samych cekinów (ała), ale plany doszły w diabły, a ja pójdę pewnie w piżamę i kimę. Oby bez plastra przeciwmigrenowego na łbie.

Marzy mi się jeszcze karmnik dla ptaków. Ot, taka nowa fantazja, chciałabym duży karmnik za domem. Myślę, że koty ustosunkują się do mojego życzenia, a Blue przestanie myśleć, że poruszające się po trawniku liście to żywe stworzenia, na które można prychać. Miałam to marzenie jeszcze przed tym jak na parę dni oszołomił mnie ból głowy, więc to nie chwilowa fanaberia.


I tyle. Nie uczę się francuskiego, bo boli mnie łeb, nie czytam, bo jak wyżej; piszę, bo mam dobre flow na migrenach, kark też mnie boli i jak już wspomniałam, żołądek, nie mam ekspresu, mam dużo czasu, który przeznaczam na spanie w ciągu dnia, nie spaceruję, bo wiatr.





* wiecie, chyba muszę zluzować majty i bawić się jeszcze lepiej. Skoro ja mam dystans i coś, co się nazywa inteligentne poczucie humoru (ale żem sobie posłooodziłaa!) to czemu mam nie robić sobie jaj? Jak nie, jak tak? Znam takich, to nie żart, że jak przeczytają "kot postanowił" to będą święcie wierzyć, że u nas w domu to kot decyduje, jaki kupimy telewizor, co zjemy na obiad i gdzie pojedziemy na wczasy, ale! Czy to nie piękne, że są ludzie, którzy nie mają nie tylko swojego życia, ale i rozumu? ;)))) Dzięki temu świat jest taki ciekawy ;).


Komentarze