Tuż po północy, kiedy wybiła godzina moich urodzin, moje dwa koty, leżące na poduszkach jak dwa misie, mruczały do mnie słodko swe (akurat już) kocie życzenia.
Rano, te same dwa misie czekały na mnie w kuchni. Na mnie i na swoje papu. Jeden kulturalnie - na wysokim krześle (bo to ten mały brzdąc), drugi - buntowniczo, na kuchennym blacie.
To mi przypomniało, że miałam nie chodzić sama do lasu, bo właśnie tego się boję. Miśków. Nie ludzi, nie gwałcicieli, nie seryjnego zabójcy ani węży. Niedźwiedzi.
Niestety albo stety, mieszkam w tak malowniczej okolicy, że nogi same niosą mnie na leśny dukt i nie mogę na to nic poradzić. Ciągnie mnie do niego zapach, klimat, dźwięk. I nawet jak idę na krótki spacerek, kończę na lesie... Ale:
Miałam też nawet niedawno sen o goniącym mnie niedźwiedziu. Było tam też (jak to w moich zwichrowanych snach) ratowanie łaciatego psa sołtysa owej sennej wioski, o której śniłam, moja mama, biała otwarta brama i kolejne, kolejne niedźwiedzie, które pojawiały się na drodze. Dobrze, że się nie posikałam. W kwestii zdrowia akurat Kegl się spisuje.
O niedźwiedziach oglądałam kiedyś horror. Taki horror, który na filmwebie ma ocenę jakieś 2.5/10. Było to gdzieś w liceum i cóż - na tamtą chwilę podobał mi się (facepalm). Oj tam, miałam wtedy ze dwa programy telewizyjne, słaby gust (tak, to mój mąż obudził we mnie kinomana, wcześniej tylko książki). A właściwie podobało mi się to, że:
- wszyscy (rodzice i sis) już pospali, a na warcie zostałam tylko ja, więc tylko ja oglądałam jak misiek goni i zjada wszystkich po kolei,
- było ciemno i była noc, więc fajnie było się bać (z tej samej przyczyny oglądałam też filmy o anakondach),
- film skończył się tak, że niedźwiedź, który niby miał już nie żyć, jednak wybiegł ze stodoły, żeby dalej jeść ludzi. Normalnie niedźwiedź - zabójca. Potem miałam zaje*ajne sny ;).
Ale apropos misiów i rozkmin spacerowych. Po pierwsze dziś dostałam smartwatcha, więc będę mieć jeszcze większą mobilizację do trzaskania kroków. Po drugie, pogoda póki co też temu sprzyja. Po trzecie - w sumie to ja chcę biegać, ale i tak myślę o kupieniu kijków. Bo jak chodzić, to po co chodzić na pusto? Zawsze mogę jeszcze pożyczyć sobie psa sąsiadki, jak to zrobiłam ostatnio (mój mąż: "Co zrobiłaś!?"), ale jeśli machanie kijami uaktywnia też przydżumiony od pochylania się nad biurkiem kark, wpływa dobrze na obręcz barkową i ćwiczy ręce, to why not, warum nicht? Noo i będę jeszcze jeździć na tych słynnych miętowych rolkach, na których nie jeździłam poprzedniego lata, bo trasa salon - wc nie nadawała się na treningi ^^😈.
Przeważnie jak chodzę przez las, chodzę z kimś. I bynajmniej nie dlatego, że (chyba) najlepiej i najszybciej biegam. Chodzę z kimś, żeby było nas więcej. Żeby było głośniej. Bo zawsze to w kupie raźniej. W kupie siła. A jak podczas takiego rodzinnego spacerku zobaczy się wielkie połacie sierści na łące to kupa może też być gdzieś indziej...
Tak najbardziej to ja nie chcę kusić losu, łażąc w las sama, bo zawsze wtedy myślę o tych moich niemoich dzieciach. Tych biednych dzieciach, które musiałyby się dowiedzieć, że ich kochana pani została zjedzona tudzież pokiereszowana przez to, że zachciało jej się romansów z lasem.
W ogóle jakże tragiczne byłoby znalezienie mnie!
Pierwszy zapewne - jak to w filmach - zczaiłby się mąż.
- Gdzie jest ta mała flądra? Czemu nie wraca? Znowu porwała jakiegoś psa? Może już ją za to zamknęli?
Potem pomyślałby jednak i połączył fakty. "Aha. Polazła na spacer. Gdzie? Pewnie do lasu".
Może spróbowały mnie jakoś namierzyć za pomocą zegarka. Bo ja wiem? Skoro taki gadżet potrafi ocenić jakość mojego snu i poziom stresu, to może nadaje też sygnał GPS, kiedy się zgubię? Nie wiem, nosiłam go tylko trzy godziny, między robieniem torta tiramisu z malinami, a przyjmowaniem gości ;).
Pewnie ten mój ślubny miałby też jakąś nadzieję, że może akurat tylko mnie ktoś porwał i:
A będzie miał chwilę spokoju; będzie mógł grać w Fifę all day long i nikt nie będzie mu przeszkadzał, mówiąc o szkodliwości nadużywania telefonu, telewizora i PS,
B może już nie wrócę z tego porwania i będzie mógł spieniężyć moje czapki z wełną, kaszmirowe swetry i tonę książek, a to pewnie powoli mu na zakup wymarzonego Volvo,
C zaoszczędzi kupę forsy bez mojego kupowania malin z Maroka i też kupi sobie Volvo.
Ostatecznie pomyślałby jednak, że skoro przeżył ze mną osiem lat, przeżyje kolejne 88 i jednak dobrze by było gdybym wróciła ;). Więc wolałby już ten rabunek, gwałt i nawet zakopanie przez seryjnego - dałby radę mnie odkopać, a gdyby obłożył mnie moimi kotkami - cudowne uzdrowienie gwarantowane. Nawet odżycie. Kotełki by mi oddały po pół ze swoich dziewięciu żyć ;).
Ale nie! Ten wariant by się nie wydarzył, bo jednak wygrałby wariant MIŚ!
...tak więc mój ślubny wszedłby do lasu, a tam - ta da, mój zegarek i miętowe adidaski, które wcale nie są Adidasami i okropny wielki... brak mnie. Bo skończyłam jako przekąska dla pana misia. Parę flaków i jakieś nędzne resztki. Włosy, pazury hybrydowe (za dużo chemii dla żyjącego ekologicznie niedźwiadka), kaszmirowy sweter. Nie, nie. Raczej bluza. Ta od Hilfingera. Do lasu nie łażę w kaszmirach. W kaszmirach już nie w koszary tylko tam, gdzie wirusy, wczesnoszkolna młodzież i farba plakatowa ;).
Jak on miałby w ogóle napisać jakąś mowę pogrzebową? Jakby oni by to w ogóle powiedzieli dzieciom w szkole? Przecież to trauma na całe życie. Już nigdy nie pojechałyby na biwak czy ognisko!
Dlatego też wymyśliłam genialny plan ucieczki przed misiem. Jest on tak cudowny, że mimo, iż to mój patent, podzielę się nim z kimś, kto gotowy jest w niego zainwestować. Ja niestety inwestować nie mogę. Chwilowo inwestuję w kaszmir, jedwab i keratynę. Ewentualnie śnieżnobiały uśmiech. I trochę przygotowania do kostki brukowej, ale bez kostki.
Mój plan to specjalnie zaprojektowany plecak, duży, ale lekki z wieloma funkcjami ochrony przed misiem. Pierwsza to odstraszanie dźwiękiem (za pomocą przycisku), druga - odciągnięcie misia daleko od celu (nas; wyrzutnia rakietowa która wystrzeliwuje jedzenie, za którym podąży miś), ale ta najważniejsza to taka funkcja jak rodem z tyryryryry inspektor gadżet - funkcja wnoszenia się w powietrze. I tu są dwie opcje.
1. Albo tylko wznoszenie się w powietrze na jakieś 7-10 metrów i zawiśnięcie w powietrzu (dla zabezpieczenia plecak posiadałby funkcje spadochronu i szybowania, by w najgorszym razie, gdyby wysiadł silnik, spadając, szybować oddalając się daleko od misia; w pakiecie byłyby jeszcze super szybkie buty to szybkiego spierdzielanka gdyby plan A nie wypalił) - tańsza, podstawowa wersja.
2. Wnoszenie się wysoko i zdalne sterowanie za pomocą pilota by móc odlecieć na kilometr, dwa, whatever nawet i do domu - ilość km w zależności od ceny plecaka. Ceny oscylowałyby od 3000 do 8000 zł; wersja Plus i Deluxe. Ale ile warte jest ludzkie życie...?
Każdy mój produkt - niezależnie od wariantu - posiadałby też specjalny pamperso- kibelek, który pojawiałby się w odpowiednim miejscu i odpowiedniej chwili pod plecakiem. Wystrzelałby tam, gdyby wyczuł zmianę ciśnienia (tak, takie miałby bajery). Tam, to znaczy - "gdzie plecy kończą swą szlachetna nazwę". W wiadomym celu. (możliwe, że to zeszłe clostridiowe lato dało mi taką inspiracje, ale! Kto wie - może zawsze byłam takim wielkim umysłem!)
Uważam, że jest to tak genialny plan, że naprawdę nie wiem, nie wiem!, dlaczego nikt inny wcześniej na niego nie wpadł?
Ja w każdym razie wpadłam. Ale nie wpadnę, oby.
I widzicie. Wszyscy narzekają na przesilenie wczesno wiosenne. Mówią, że im się nie chce. A misie chce! I wypiłam dziś tylko jedna kawę, w dodatku nie do końca ;)
Cześć!
Komentarze
Prześlij komentarz