mole

Moi rodzice mogliby być Norwegami, serio.

Albo chociaż - mieszkać w Norwegii.

Oni naprawdę chętnie by codziennie dojeżdżali do pracy na nartach biegowych, spędzali ciemne popołudnia na outdoorowych treningach i wysyłali mi rozmazane zdjęcia zorzy polarnej. 

Oni nie chorują. Oni korzystają z życia. Mama dwa razy w tygodniu chodzi na fitness, raz na zumbę. Codziennie szoruje chodniki z psem. 

Jasne, oni już mają w pakiecie te swoje rwy i podwyższone cukry. Ale oni nie wiedzą, co to PTSD po czterech zwolnieniach lekarskich ciągłych infekcji GDO!

Całe lato jeździli na wycieczki z PTTKiem, szli czasem 26, czasem tylko 14km. Zeszłego weekendu pojechali na wycieczkę w słowackie góry i chodzili po platformach, teraz kupili bieżnię. 

Razem ze mną.

Ja kupiłam i oni kupili. Oni i ja. 

W moim dawnym pokoju zrobili sobie siłownię - mój rozjechany wioślarz, Nordic Walker za pieniądze zamiast studniówki (Christ! Jak mogłam być taka głupia! Może się kiedyś jakoś wkręcę na studniówkę 😭. Kto by pomyślał, że dziś będę się szykować na jesienne wesele, odstawiona w długą miętowa suknię (w cekiny!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!) i płakać (!), bo się wyprzedało poliestrowe bolerko (etola. Etola) za ponad dwie stówy). 

Mają rowerek (też spadkowy po mnie), jakieś ciężarki i matę z kolcami - ode mnie. Sobie musiałam kupić jaśniejszą; nie mogłam patrzeć na ten koci brokat na czarnym futerale. 

Teraz, jak na zimny chów przystało, jadą na weekend na termy i sauny. Po seansiku w grotce dolnej włażą do sauny, gdzie turlają się w węglach (;)) a potem nacierają się kostkami lodu. Senior naszego rodu czy to lipiec czy luty, wychodzi na zewnętrzną balę, a generalnie smucą się i martwią, bo nie wiedzą czy im czasu starczy na wszystko, co poplanowali. Ja i mój ślubny kolejny weekend kibluję w domu, żeby w poniedziałek jako szczęśliwy człowiek pójść do pracy, bo smarkamy oboje na dwa głosy.


...


W piątek późnym popołudniem pojechaliśmy pomóc moim rodzicom z bieżnią. Mój wkład w rodzinę czyli M. i jego 188 cm, ja i mój ból gardła, ciocia z USA z paczką Hersheysów. Uła!

Było fajnie, było zimno, było tulaśnie. Był pies i był kot; dla mnie bez zwierzaków dom nie ma racji bytu. Drapanie po migdałkach nie ustawało, więc wymknęłam się cichutko i zeszłam na dół. Wspięłam się na wysoki stołek do półki z lekami. Fruuuuuu, mole wielkie jak samoloty wyleciały na światło dzienne. Shit. No tak, odkąd naczelny zdechlak wyfrunął z domu, reszta nie ma potrzeby otwierać domowej apteczki. Na co to komu! To tylko ja wydaje majątek (który można by było spieniężyć na łachy i książki) na zakwasy z buraka, pyłki, sryłki, syropki i płynne witaminki, które - haha - i tak słabo działają ;) Przeglądnęłam na szybko zawartość. Arnika, suszone ziółka, przeterminowane tabletki. W tym domu nikt nie ma covidów i rinowirusów.

- Jakby co, to wypuściłam Wam mole z szafki!!! - krzyknęłam, balansując na krześle.


***


Dwa dni później podczas rozmowy telefonicznej, słyszę, że mama tłucze coś ścierką. 

- Aaa, segreguje trochę szklanki po ciotce Hance  ("New York, New York")... Kieliszki... Kryształy... Kurde, ja nie wiem, skąd się te mole biorą...



Po bieżni trochę już podchodziłam; chciałam biegać, ale się cała osmarkałam. Zawsze musi być jakaś ofiara w rodzinie, która dźwiga na sobie ten krzyż. I cóż że że Szwecji; co po tym lecie (słabym zresztą), witaminie D skumulowanej w brązowych dłoniach i kolanach, regularnych przebieżkach i spacerkach w brzydką aurę. Nawet męża dwa razy w tym roku przeziębiłam; a ponoć sezon przeziębieniowy zaczyna się w październiku... 😈













































Komentarze