To mój kocur zauważył śnieg na oknie dachowym.
Wcześniej wspinał się łapkami po ścianie, próbując go dosięgnąć z biurka, a jeszcze wcześniej chciał czmychnąć między moimi nogami przez drzwi wejściowe (czuwam), odwrotnie do muszek, które tak tłumnie waliły (nie wiem skąd) do domu, że cały sufit wiatrołapu miałam nimi usiany, a zajęcie na wieczór zagwarantowane.
Ale zamiast je psikać/tłuc czy gonić, wybrałam kąpiel w eukaliptusie i inhalacje z książką o Harrym Boschu. Przez chwilę nie było prądu, więc włączył mi się apokaliptyczny alarm w mózgu.
"Kąp się!" "Nie myj głowy, bo zostaniesz z mokrą!"- i tak umyłam. Lubię życie na krawędzi ;).
W mózgu tańczy mi też kofeina ze świeżym sokiem pomarańczowym. Takie tam zastrzyki zdrowia i energii w ten ponury i ciemny listopad.
Drażnię wszystkich, bo odczarowuje listopad.
- Ale brzydko...
- Oj, ale pogoda idealna na duet kawa&kocyk (mówię o ósmej rano w pracy).
- Jak ciemno!
- Tak, ale za miesiąc choinka
I tak dalej.
Wiem, że miałam nie używać słowa "kupiłam", ale kupiliśmy odkurzacz bezprzewodowy. Marki nie będę ujawniać, nikt mi nie sponsoruje, to niech spada. Ale to tani model. Nie będziemy szaleć, a w naszym domu broCat rządzi, więc myślę, że zakup będzie właściwy. No musiałam napisać "kupić"! Przecież tak było, nie dostałam, nie ukradłam, nie znalazłam, przecież!
I tak - rękawiczki też już kupiłam. Beżowe wełniane merino. A co! Śnieg właśnie pada; odmetkowałam więc czapkę i szalik, a jutro się ubiorę w burgundową kurtkę przewidzianą na ten sezon zimowy.
Generalnie doszłam kiedyś do bardzo mądrego spostrzeżenia - ale nie pamiętam, czy się już tu nim dzieliłam czy nie - że w naszej strefie klimatycznej, jeśli już kupować ubrania, to właśnie takie.
Śniegowce, polary, grube skarpety, kurtki z folijką grzewcza, która nie grzeje. Sandały czy szorty mogą być naprawdę wielo, wielosezonowe bo tak rzadko je noszę, że właściwie szkoda je ściągać że strychu. Za to botki? Cienka czapka? Od września do kwietnia, albo i do maja, jak pogodę coś popieści i wymyśla niestworzone historię. Śniegowce! O, to jest inwestycja!
Jutro idę w merino. Potem otwieram ostatni malinowy soczek i jadę na Black Friday. To już niekoniecznie jutro.
Należy mi się; odkurzacz jeszcze nie testowany, za to mamy taką fazę na sprzątanie, że po kolei zajmujemy się piekarnikiem, lodówką, odgruzowywaniem szaf etc. To chyba te nudne wieczory. Ale wróć - "Heweliusz" już na nami, bardzo dobry, no i patrzcie, oglądam polskie.
Popołudniami pogoda taka senna, że dobrze, że idę w pracoholizm, bo inaczej na pewno bym spała pod kocykiem...
***
Myślę, że twórcy modułowych bransoletek powinni dostać Nobla. To, jaki biznes jest w kupowaniu bransoletki, na którą później nadziewa się charmsy, to, że trzeba kupić łańcuszek zabezpieczający, który kosztuje prawie tyle co bransoletka to taki fenomen, że chapeau bas! Ale muszę przyznać, że wiodąca marka na literę P, umie w reklamacje i umię zachęcić, by kupować dalej. Oj, umie. Tam wiedzą, jak dbać o klienta i jego zadowolenie, gdy jest niezadowolony.
Ponieważ ostatnio idę w jakość, a nie ilość (ha.ha.ha.), jestem przyzwyczajona do wysokich cen, zwłaszcza że od dekady kupuję na Zalando. Ale umiem w promocję, kody rabatowe i zniżki. Tyle, że moja nowo polubiona albo - obecnie - ulubiona duńska marka, bije wszystko na głowę. Ja rozumiem, że bluzki są piękne (ja na przykład nie mogę się im oprzeć), że z organicznej bawełny i wyjątkowe, ale ten styl przypomina mi mimo wszystko trochę kobiety od Amiszów, a szczerze wątpię, by one wydały 4 stówy na długą sukienkę. Zresztą, mój stary chyba by mnie sprzedał, gdybym kupiła za taką cenę sukienkę, w której nie widać figury... Dlatego kupiłam zgrabną sztruksową (mówiłam, że mnie ciągnie) mini spódniczkę, rajstopy w wielkie grochy i jeszcze korci mnie sukienka z Vinted... 😈.
Na Black Friday poległam póki co z kupieniem na promocji tuszu Lancome (jakoś mi podszedł po Bambi eye), pierwszej w życiu dzianinowej kamizelki (starzeje się jak nic), kubkiem termicznym dla M. i wymarzonych kolczyków Tousa pokrytych różowym złotem. Bałam się, że będą za duże, bo srebrne (mimo uczulenia, ale białe złoto było zaporowe...) mam mini, mini (kupiłam droższe, a mniejsze, bo większe wyglądały źle na moim mikro uchu), ale są tak samo maleńkie jak te poprzednie. Myślę jednak, że lwią część pieniędzy płaci się za opakowanie, bo w paczce przychodzi jaskraworóżowa torebka prezentowa, a w niej duże okrągłe pudełeczko, z gabeczką, gumeczką, która skrywa dwa maleństwa. No, ale robi to miłe wrażenie, naprawdę. Myślę, że taki prezent można by sobie znaleźć pod choinką (nie, ja prezenty robię sobie sama, chociaż może jakiś różowozłoty charms w tym roku wskoczy 😈).
Ach. I postanowiłam powiesić zegar w gabinecie. Jest całkiem przydatny i praktyczny, dobrze też pasuje wizualnie, ale zastanawiam się do licha, po co się robi takie głośne zegary? Teraz to mam prawdziwy mindfullnes, bo każda sekunda wybrzmiewa, a ja czuję się, jakby ktoś odmierzał mi czas.
Mam nadzieję, że Wam nie przeszkadzają tykające głośno zegary, że nie zasypuje Was śnieżyca (która właśnie się i nas zaczyna) i że upolowaliście same śliczności na Black Friday; nawet jeśli to nowy odkurzacz albo zapas żwirku dla kota ;))
Bye!
(Śnieżycę pozwolę sobie wrzucić w następnym odcinku... 😈).
























Komentarze
Prześlij komentarz