trochę rock (po raz drugi!)

 31 maja, 2020 r.


Mój mąż wytknął mi ostatnio, że nienawidzę muzyki.

Żachnęłam się.
Jak to?
Ja nienawidzę muzyki?
Ja?!
A kto śpiewał pod prysznicem marsz bojowy z Mulan przed szkołą policyjną i piał "Kolorowy wiatr" z Pocahontas, aż do oczu wleciał szampon morelowy?
Kto nagrał z przyjaciółką demo "Mam tę moc" w brzydkim pokoju brzydkiego mieszkania w kamienicy z kapliczką w Rzeszowie, między bieganiem w adidasach z różowymi podeszwami, a ćwiczeniem z Chodakowską?
Komu nogi nie mogą wysiedzieć, jak słyszy rytmy zumby i kto tańczy do upadłego, nawet jak muzyka przestanie grać?
I wreszcie - kto do malowania oczu i mycia zębów puszcza sobie Pearl Jam?

To, że głośna muzyka przez cały dzień mnie męczy i że nie umiem zasnąć przy muzyce, nie robi ze mnie wroga muzyki, a że nie jestem takim melomanem, jak mój mąż, który na weselu najbardziej skupił się chyba na wybrzmieniu melodii i który mógłby przeżyć swoje życie ze słuchawkami na uszach, to jeszcze nie robi ze mnie ignorantki!
Jasne, u niego na pierwszym miejscu jest muzyka, u mnie książki, tak samo on kocha psy, a ja ubóstwiam koty, ale to jeszcze o niczym nie świadczy.
Poza tym każdy przechodzień, przechodzący obok otwartych okien naszego mieszkania, mógłby pewnego dnia usłyszeć nasze piękne, śpiewane na dwa głosy piosenki religijne, żywcem wyjęte z pokserowanego programu "Rekolekcje dla liceum", więc o czym my w ogóle mówimy.

Boże, moja babcia byłaby w siódmym niebie.
Powiecie - nie no, co tam, przecież to samo szczęście, że tak chwalą Jezusa. Że sobie śpiewają. Że są na bieżąco z aktualnymi piosenkami religijnymi.
Pewnie ona gra na skrzypcach, bo pochodzi z umuzykalnionej i uduchowionej rodziny, a on jest artystą z długimi włosami (w uszach) i gitarą w zębach.
Problem w tym, że to my.
My.
Jedno mundurowe, drugie mundur zrzuciło, ale jednak nie było na balu debiutantek czy w szkole dla dziewcząt, a strzelało z broni palnej i sypało wulgarnymi słowami.
Ona kocha kryminały i Jo Nesbo, nie przejmuje się przemocą w książkach i filmach i najczęściej słyszy od męża "Jaka Ty jesteś niedelikatna"!
Jedno i drugie nie do końca zgadza się z różnymi doktrynami kościoła, ona podpisuje petycje i broni homoseksualistów na lekcjach przedmałżeńskich (tzn stwierdziłam tylko głośno, że bardzo niechrześcijańsko jest ich wyzywać i mówić, że trzeba ich gdzieś zamknąć, a najlepiej to żeby w ogóle zniknęli, bo mi to pachnie Hitlerem, nie Synem Bożym), on też raczej kręci głową zamiast nią kiwać.

W moim domu nie pobrałam jakichś szczególnych lekcji religii, mimo, że miałam ciotkę zakonnicę i babcię, głęboko uduchowioną osobę, która na 18nastkę dała mi obrazek z podpisem, że odtąd będą się za mnie modlić (dożywotnio) we Francji i Afryce. Oczywiście bardzo mnie to ucieszyło i zawsze zasypiam z czystym sumieniem, skoro gdzieś tam w Afryce jakieś plemię Umba Umba, skacze wkoło ogniska i pyk - paciorek z głowy.
Tradycją babci było jednak poranne trzepanie pierzyny wraz z zawodzeniem "Kiedy ranne wstają zorze" i mama, choć wtedy po cichu się z niej śmiała, potem jako już osoba dorosła i dzieciata biła rekordy w głośnym śpiewaniu pieśni na cały przedsionek w naszym kościele. Wiem, bo byłam i słyszałam.
I mówiła jeszcze "Kto śpiewa, modli się dwa razy", więc śpiewałyśmy z siostrą, jeżdżąc na ścierkach do froterowania podłogi. Bawiłyśmy się w kościół, z naszymi pokaleczonymi lalkami w ciuszkach po dzieciach sąsiadów, o ile nie śpiewałyśmy na huśtawkach "Smakuś sok", albo nie robiłyśmy toru przeszkód z segregatorów mamy na podłodze.
A jak oglądałam "Boże ciało", bardzo mi się podobało, kiedy bohater śpiewał takim czystym, głębokim głosem.
No i chodziłam na oazę dzieci Bożych. Dwa razy. Raz w 5 klasie, raz w gimnazjum. Taki właśnie miałam ku temu zapał.
Dlatego jak mi się nudzi, jak wypiję swoją codzienną porcję kofeiny, jak mnie nosi, jak marzy mi się własny trawnik i warzywniak, jak myślę o domu pełnym kotów, jak M. tłucze się samochodzikami po torze na PS, jak chcę jakoś przerwać domową ciszę i brak mi pomysłu na piosenkę, bo nigdy nie pamiętam wszystkich słów, idę w to, co znam.
Co mam w genach po babci. Po mamie. Co mi zostało po tych oazach.
Mruczę sobie jeden wers, mąż podłapuje i lecimy z koksem. Wiecie jak to jest kiedy ktoś coś zanuci. Ja nienawidzę disco polo, ale zaśpiewajcie przy mnie disco polo! Na bank wynucę resztę zdania, tak to działa.
Oboje nie pamiętamy wszystkich słów, więc idealnie się uzupełniamy.
Czasem poleci jakaś mała improwizacja.
Próbowaliśmy poszukać w necie, ale strasznie smętne te piosenki, takie przymulone i za poważne. Te dzieci takie smutne. Jakby im za karę kazali śpiewać. Gospel by się posikał ze śmiechu.
Nasza, nieco bardziej żywiołowa wersja jest o niebo lepsza.

Myślę, że nagram kolejne demo i zaniosę proboszczowi. Żeby się cieszył. Żeby widział, jak u nas kwitnie miłość. Że nie tylko se*sy i mówienie, że do posiadania dzieci to my się nie nadajemy.
Pewnie by się przewrócił, gdybym powiedziała, że niestety, nie dla mnie socjale na potomstwo i już na pewno nie będę na utrzymaniu męża. Że ładne widziałam body z króliczkiem z Bambiego, że lubię zaglądać znajomym do wózków z berbeciem i lajkować maluszki koleżanek, ale wolę żyć bezdzietnie. Wolę pracować, nie narażać swojej pracy zawodowej ani mięśni Kegla, pojechać jeszcze w parę ciepłych krajów, Seszele, Bali, może Bahamy? No i zaczepić o Alaskę i Norwegię, przy okazji (skoro mowa o ciepłych klimatach ;)).
Że ostatnio mam większą słabość do dzieci, czuję większy żal na ich krzywdę i bardziej doceniam ich słodkość (może dlatego, że nie widzę dzieci, bo nie chodzę do pracy i za nimi tęsknię i dawno nie byłam już w restauracji, a słynę z notorycznego narzekania na dzieci krzyczące w miejscach publicznych xD), ale wolimy się skupić na sobie, bo po prostu nie każdy nadaje się na rodziców, a nie każda kobieta na matkę. Ale regularnie dzieciom pomagam, wrzucam na WOŚP, aa, zapomniałam, że to źle...
Ale jakbym potem zapodała naszą płytę, naszą wersję "Pan jest pasterzem", trochę rock, trochę muzyka alternatywna, to zmiękłyby mu kolana. A jakbyśmy przypomnieli sobie jeszcze inne melodie z rekolekcji, byłby całkiem kupiony. Może nawet oddałby nam naszą kopertkę i powiedział "To na Wasze marzenia". Nie tylko dla rodziców, nie tylko pięćset plus. Macie, bo pracujecie, bo chcecie, bo nikt Wam za darmo nie daje. Macie na kota, na jego pluszowe myszki i na Twoje książki. Na Seszele.
Ach, jakie to byłoby piękne.

No, ale że nie jest, to idę obierać ziemniaki. Skrobać, bo to młode. Akurat tę lekcję sobie dobrze przyswoiłam i to jest mój wkład, wniesiony w małżeństwo.
Mąż wyrczy autkami i choć proponował łaskawie, że ubierze słuchawki, to gruchnęłam słodko jak na żonkę przystało:
- NIE! Nie!!! Nie ubierzesz sobie tego pomiotu szatana na uszy, bo włączasz tę opcję zamykania głosów z zewnątrz i nie słyszysz, jak do Ciebie mówię!
Kot otarł mi się o łydki już piąty raz, bo dostał saszetkę mokrej karmy i oczka mu się zrobiły jak  spodki.
Kawę już wydudliłam, ciągle planuję popełnić tę znaną dalgonę, ale jakoś nie mogę się wyrobić przed czwartą, a po czwartej to już nie piję, bo jestem nadaktywna i mam głupie pomysły...

***
Wersja dla osób z orzeczeniem o nieumiejętności rozumienia tekstu czytanego i siejących plotek:

Postanowiłam robić wersję dla rozumujących inaczej.
Żeby nie było - absolutnie nie uważam się za niewiadomo jak mądrą.
Ale sama piszę METAFORĄ, ubarwniam język i ironizuję, więc ja też umiem odczytywać takie subtelne sygnały płynące z czyjegoś tekstu.
Nie wszystkim jednak jest dany taki dar.
I tak po tekście -  https://little-misss-naughty.blogspot.com/2017/11/weekendowa-ciaza.html
poszła fama, żem ja w ciąży. Wprawdzie było to wieki temu, jak widać ani brzucha ani bejbuszka, no i co się ośmiałam, tyle mojego, no ale.


Tak więc moi drodzy, żeby nie było śmichów chichów, żeby nie było zdziwień i niepotrzebnego gadania (ja wnioskuję, że jak ktoś jest szczęśliwy i usatysfakcjonowany w życiu to nie musi się interesować czyimś życiem i jeśli kogoś nadmiernie komentuje to zwykle czegoś mu zazdrości. Może nawet czegoś tak banalnego jak wolność i odwaga w mówieniu, co się myśli i robieniu, jak się uważa) - zdarzyło się raz, dwa, może pięć, że faktycznie ja zaśpiewałam, mąż mój się pośmiał, ale podłapał, opowiedziałam mu o mojej babci, wypiłam kawę i ziarnko zostało zasiane.
Tak! Tak się tworzą połączenia w moim mózgu.
No ja tak mam. Inni mają czkawkę, zespół niespokojnych nóg, ja mam takie przeskakujące impulsy w głowie, z których od razu tworzy się FELIETON.
Ludzie, których piszą zwie się pisarzami, tych co mózgi podłączone do EEG świecą i strzelają jak Paryż w Sylwestra - artystami, a tych, co mają i prowadzą blogi - bloggerami. Tak to działa na tym świecie i ba - ma nawet swoją nazwę.
I to się bierze przez pół, przez pół się bierze, bo to tekst dla pośmiania, a nie wykład w szkole prawniczej... ;)

Szczęścia życzę! Mówcie co myślicie! Cieszcie się życiem (swoim)!
:)

https://pl.pinterest.com/pin/446067538086916780/













Komentarze