Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z styczeń, 2017

Woal

Dziś nie woaluję. Ta daaam. Zero metafor i podtekstów, zero domysłów, animizacji bieszczadzkich kotów, refleksji, lizania tematu, żeby go czasem nie ugryźć. Bez ściemy i bez pitolenia. Nie będzie "Ojoj, bo coś bym powiedziała, ale nie powiem" i będą tylko mało istotne albo nic nieznaczące pierdoły. Bo wiecie, że jak zaczynam woalować to znaczy, że niekoniecznie chcę albo mogę coś pisać. Wiecie czy nie? ;P. No to dziś odmiana. Czyli pisanie na gorączce ;) Szczere, szybkie, niewymagające myślenia i poprawek. Jednak gorączka, migrena, zmęczenie albo senność wpływają na mnie wyjątkowo dobrze. A krew z nosa - ooo - to dopiero świadczy o przebłysku geniuszu ;). Zawsze jak mi słabną naczynka w nosie to dostaję weny twórczej. Jednak mogłam kupić te ładne kredki, skoro taki mam polot twórczy. Pewnie musiałabym maźnąć jakieś dzieło sztuki upstrzone plamami w kilku odcieniach czerwieni, co by podkreślić wydźwięk i uczcić te kapilary, no ale. Dobrze, że chociaż piszę wtedy

Precelek ;)

Kabel od suszarki splątał mi się w precelek. Precelek wygląda całkiem ładnie na kołderce w różyczki i ten dziewczęco - romantyczny deseń wcale, ale to wcale nie przeszkadza mi w niebyciu romantyczną. Nieromantycznie stwierdzam, że śnieg jest ładny i przyjemny, zwłaszcza, jak przymarznie do przedniej szyby i trzeba odmrozić sobie palce przy jej drapaniu. Do drapania się już przyzwyczaiłam, podobnie jak do wszystkiego co związane z zimą. Zima nie odpuszcza i dobrze chociaż, że odpuściły święta, potulnie chowając brokatowe bombki do pudeł, a światełka, którymi były obwieszone domy do piwnic. Dekorujący mój pokój bałwan również zbojkotował święta, bo czapka spadła mu z bałwaniej głowy i leży teraz smętnie na pofalowanej od wylanych ziółek podkładce w pastelowe sowy. Pastelowe sowy nie uchroniły stolika przed śladami po kubku, podobnie jak ziółka nie uchroniły mnie przed chorobą. Choroba szczęście w nieszczęściu od razu uderzyła na krtań, omijając ogólne rozbicie, gorączki (które pe

Wyświetlacz ;)

Zepsuł mi się telefon. A właściwie - wyświetlacz. W jednej chwili wszystko było cacy, w drugiej na ekranie pojawił się czarny pas zwiastujący kłopoty. Zajął jakieś dwa centymetry prawej strony ekranu i rozczepił się w malowniczą idealnie pionową tęczą na kolejnym. A potem poleciał po całości i zamazał cały ekran. No, może nie cały. Zostawił łaskawie jakieś pół centymetra od góry. Na tyle, żebym widziała parę górnych "kafelków". Początkowa frajda z odbierania telefonu od niewiadomo kogo, bo nie widziałam kto dzwoni, a zieloną słuchawkę klikałam na oślep, szybko zastąpiła frustracja kiedy nie widziałam, co piszę. Smsy płodzę więc w wysublimowany, taktycznie przemyślany sposób. Pamięciowo, stukając mniej więcej w znajomej klawisze. Literki widzę połowicznie. Trochę się rozmywają i lecą a to na prawą, a to na lewą stronę. Czasami w górę, czasami w dół. A czasami w ogóle się ruszają, bo ekran zaczyna drgać w dziwnie psychodelicznym rytmie i wtedy to już po prostu magia

Zepsute drzwi

W ostatnim czasie nic nie poirytowało mnie bardziej niż zepsuty zamek z drzwi od pokoju. Nie śniegi (zaspy są naprawdę malownicze), nie mrozy, nie odśnieżanie i nie pseudopalenie w piecu. Drzwi. "Zepsute" drzwi. Otwierały się bez najmniejszego powodu. Przeważnie otwierał je wiatr, przeciąg albo mój pies, który trącał je nosem i wchodził jak do siebie, wskakując zawsze brudnymi łapkami na zawsze świeżo wyprane prześcieradło. Nad ranem z kolei do pokoju wślizgiwała się kotka, która od razu zaczynała dreptać za łóżko, żeby oddawać się swojej ulubionej czynności czyli drapaniu w eko skórę. Czasami wystarczyło nawet, że ktoś koło nich przeszedł i już - otwierały się ze skrzypieniem, które było mega wkurzające. Po nocce w pracy, kiedy wracałam do domu i wskakiwałam pod kołdrę, ze snu budziły mnie domowe odgłosy domowników, tłuczenie się garnków, szczekanie psa i szczękanie sztućców. A wszystko przez drzwi, których nie dało się zamknąć. Zero ciszy, zero spokoju, zero pry

Nie będę ^^

Nie napiszę o mrozach, bo po co? Wszyscy mają termometry i wiedzą, że jak w nosie zaczynają się robić smarkowe sople to znaczy, że spadło poniżej 20. Nie będę mówić o zdrowiu, bo ile ja mam lat? Sześćdziesiąt? Nie napiszę nic osobistego, no bo niby dlaczego? Nie polecę Wam żadnej książki, bo mniej czytam, choć to co czytam (L.Gardner) jest całkiem dobre i - o Boże, Boże - podoba mi się fabuła, podoba główna bohaterka, a wątki romantyczne są tak cudownie okrojone i sprowadzone do minimum, że nawet do przełknięcia. Nie będę mówić o tym, że dużo pracuję i jeszcze więcej latam i biegam, bo to przecież żadna nowość. Nie mam ochoty pisać nic mądrego ani smętnego, bo mam na to zbyt dobry humor. Jak mam zły humor to szybko mi przechodzi, bo w domu trochę powarczę na domowników, w pracy mi przejdzie, a wieczorem wpadnę pod kocyk i też jest już dobrze. Na pisanie czegoś obrzydliwie pozytywnego jakoś brak mi chęci. Przecież nie każdy jara się iskierkami na śniegu albo rudym kotem wygiętym

Koty, piesy, reszta świata ;)

Fiu, fiu ;) Nie ma to jak pochwalić się weną twórczą, a potem częstować Was ciszą na blogu. No ale wiadomo - standard. Jak nie mam o czym pisać - piszę, jak jest o czym - ja milczę.   Pochwaliłam się, że taka jestem odporna to zachorowałam. I to w sam raz na Święta, lądując w Wigilię na izbie przyjęć w szpitalu, bo schodząc z nocki w pracy byłam tak zachrypnięta, że praktycznie nie mówiłam. To były więc dość małomówne Święta, ale całkiem miłe i bardzo spokojne. I dużo jadłam, o. Z amerykańskimi czekoladkami Hershey'sa włącznie. No i wieczornymi kanapkami z gorzką czekoladą w pierwszy dzień Nowego Roku, kiedy wszyscy wymyślają sobie fit postanowienia i noworoczne cele ^^. Poza tym Wigilię przespałam i nic nie robiłam, wstając jak królewna w sam raz na gotowe i kradnąc uszka z miski. W pierwszy dzień świąt najpierw pisałam w łóżku w nowej flanelowej piżamce idealnej do chorowania, a potem bawiłam na imprezie u sześciolatki, która miała torta z Trollami. I nawet antybioty