Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z luty, 2016

Historia pewnego zdjęcia, czyli majtkowy róż i inne epitety ;]

Oswajam się z myślą o czekających mnie zmianach. Wcale nie przychodzi to tak łatwo ;) Najgorsze są noce, bo bombardują mnie sny o szkole i o Policji. Póki co jestem znów poniekąd zawieszona w czasie i przestrzeni. Wciąż jeszcze pracuję w szkole, więc na jutro muszę się przygotować do prowadzenia zajęć i do pożegnania z dziećmi, a równocześnie powinnam już powoli zbierać papierki i dokumenty potrzebne do pracy w Policji. W piątek byłam w Rzeszowie. W zasadzie pojechałam tam tylko po to, żeby zawieźć zdjęcie do Wojewódzkiej. Oczywiście nie obyło się bez akcji i pośpiechu, bo jakżeby inaczej ;) W czwartek zrobiłam sobie zdjęcia u siebie w mieście, a w piątek chciałam je zawieźć do Rzeszowa. Kiedy jednak zobaczyłam się na zdjęciu, momentalnie poczułam zawroty głowy i atak mega paniki. Jezu Chryste! Mam dać TAKIE zdjęcie...?! Ogólnie to mam tendencję do wyolbrzymiania. Zdecydowanie ;) Swój tyłek powiększam do rozmiarów tyłka słonicy i tylko panie w przymierzalni się śmieją, bo

Podtapiając i dłubiąc ;]

Zaczął się sezon na "NieDociekaćNieZaczepiaćONicNiePytać". Tak. Najchętniej przemykałabym przez miasto w pelerynie niewidce, żeby nikt mnie nie widział i nie pytał: "Co teraz porabiasz"? Oczywiście pytają o to wszyscy. Nagle wszędzie widzę twarze dawno nie widzianych znajomych i wszyscy chcą raptem wiedzieć, jak sobie ułożyłam życie i co u mnie słychać. Co słychać? Już Wam mówię, co słychać... Do dnia przedwczorajszego wszystko było normalnie. Pracowałam sobie beztrosko w szkole, paradowałam po korytarzu z czerwonym dziennikiem, sprawdzałam obecność, uczyłam dodawania w zakresie 12 i pokazywałam jak odróżniać literkę "b" od "d". Jednego dnia pojechałam do innego miasta do dermatologa. W przychodni pocałowałam klamkę (skierowania brak) i na początku byłam sfrustrowana, ale szybko mi przeszło. Ostatecznie wylądowałam w bibliotece pedagogicznej, a potem w kawiarni. Zajadałam się szarlotką i wertowałam książki o prowadzeniu zajęć z sześcio

Do zbielenia kostek ;]

Chyba muszę wrzucić coś na potrzeby konkursu, bo obawiam się, że czytelnicy ściągnięci tu z Bloga Roku będą trochę bardziej niż ciut zdezorientowani, a stali czytelnicy zdziwieni nowym obrazkiem w prawym górnym rogu ;) Bo widzieliście ten obrazek, prawda...? Nie widzieliście? Naprawdę??? No okej. Skoro tak mówicie... Tak więc - ta daaam - zgłosiłam się na konkurs. I ta daaam - witam nowych czytelników, jeśli jacyś tu weszli (weszli, weszli - obczaiłam statystyki^^). Mogę się trochę zamotać, bo jestem dziś mało przytomna. Mam za sobą średnio przespaną noc i nie wiem czy winna jest pełnia, czy fakt, że odkąd postanowiłam, że kiedyś (KIEDYŚ) zostanę pisarką (pewnie na emeryturze, jak będzie mnie stać, żeby samodzielnie wydać książkę albo gdy z powodu demencji starczej i perspektywy rychłego opuszczenia ziemskiego padołu wszyscy wydawcy będą się bili, żeby zrobić mi dobrze przed śmiercią) - wczorajszą noc spędziłam stukając namiętnie w klawiaturę laptopa, rozcierając tylko raz na

Włosem pisane ;)

O. Coś drgnęło. Coś się ruszyło. Coś zatrybiło. Póki co - w sferze bloga. Ale to już jest pozytyw. Ostatnie wpisy były pisane... No może nie na siłę. Wciąż wyczuwam w nich tę lekkość, co powinna w nich być, ale nie były pisane z taką pasją, jak kiedyś. Bo ogólnie to obraziłam się na pisanie. Tak zwyczajnie - nagle i bez powodu. Przed obroną w lipcu jęczałam z prawie namacalnego fizycznego bólu, że chcę pisać, a muszę się uczyć. Mało mnie wtedy nie rozniosło. Mało się nie popłakałam z frustracji, a jestem z tych zimnych, które nie umieją płakać i muszą zakraplać oczy solą fizjologiczną, żeby nawilżyć spojówki ;]. Na jesień wpadłam w taki pisarski szał, że stukałam non stop. A właściwie noooooon stop ;) Przypominało to wręcz jakiś dziwny stan ni to odrętwienia ni przypływu weny, kiedy każdą wolną chwilę pożytkowałam na pisanie, a laptop był włączany i wyłączany kilkanaście razy dziennie tylko po to, żeby dopisać dwa kolejne zdania. I wtedy, gdzieś chyba w zimie - BUM! - o

Wejściowy ;)

Lubię swoje wstępy. Publikacje naukowe, artykuły o wkładkach wewnątrzmacicznych, cyniczne wpisy, dosadne smsy. Cokolwiek bym nie pisała, wstępy zwykle są tym, co mi wychodzi dobrze. Mogę pisać za długie wpisy, mogę zepsuć treść nadmiernie rozbudowanymi zdaniami, mogę zrobić dwie literówki w jednym zdaniu, mogę nawet dać słabą puentę... Ale wstęp musi być dobry ;) Jeśli kiedyś jakimś cudem wydam wszystkie książki, które mam w głowie, większość będzie miała mocne albo niebanalne wejścia. Na blogu przeważnie wstępy jakoś tak same wychodzą. Niby zaczynam ni w pięć ni w dziewięć, a jednak całość nabiera jako takiego sensu i jakoś przyjemnie się to później czyta. Ostatnio nie umiałam dobrze wejść. Nie potrafiłam znaleźć banalnych i prostych słów, żeby zacząć coś, co będzie dobrze brzmiało. Po prostu nie miałam weny do pisania. Do pisania na blogu, do pisania w ogóle. To co pisałam, pisać skończyłam i na tym skończyłam swoje "flow". To do czego wróciłam jest nadgryzion

Szósta

Za pięć. Był już wpis o czwartej, był już wpis o piątej. Teraz pora na szóstą. Gdybym tak umiała znaleźć wspólny mianownik tych dni zaczynanych o świcie... Dowiedzieć się co sprawiło, że znów wybudziłam się gwałtownie jakby ktoś krzyknął mi do ucha i nijak nie mogłam już zmrużyć oka, aż wreszcie sfrustrowana zasiadłam do laptopa przed przyzwoitą ósmą - byłabym chyba spokojniejsza. Ale może to znak, że powinnam wreszcie coś napisać. Nawet jeśli jest ciemno i muszę pisać na oślep i na pamięć (plus udawać, że nie widzę, iż za chwilę laptop upomni się o ładowarkę, a gdzie ja w tych egipskich ciemnościach znajdę kabel...?). Co u mnie? U mnie wszystko dobrze. Rozpoczęłam cudowny okres ferii. Czas nieróbstwa, odwiedzin u kosmetyczki (pierwszy raz dałam się sponiewierać, kiedy kosmetyczka bezlitośnie rozprawiała się ze wszelkimi niedoskonałościami mojej buźki), malowania pazurków (jasno szary, ciemno szary, na stopach miętowy), gotowania potraw, które wychodzą albo i nie, pieczenia b

Po raz drugi. I trzeci. I czwarty ;]

Oglądać film do nocy. Zasnąć w swoim tempie, bez patrzenia na zegarek i gorączkowych myśli: "Zasypiaj szybko, bo rano do pracy!" Przebudzić się koło siódmej, słysząc krzątaninę mamy, zbierającej się do wyjścia. Uśmiechnąć się do poduszki i wtulić w nią głowę, ponownie zasypiając. Poprzewracać się na wszystkie strony. Poprzeciągać do chrupania wszystkich kosteczek. Wyłączyć budzik cztery razy, za każdym razem odpalając drzemkę, którą i tak ma się w nosie. Otworzyć oczy i poprzecierać je, rozglądając się po pokoju, jakby widziało się go po raz pierwszy. Wyszczerzyć się na widok szarej sportowej torby, stosu książek na stoliku i pozwijanych kabli od prostownicy i laptopa. Wstać, ziewając rozdzierająco. Na początek budzącego się dnia wypić szklankę soku z marchwi. Umyć zęby, spakować ręczniki, okulary, klapki i szampon, wbić na basen po dziewiątej rano. Ucieszyć się z wolnego toru, ucieszyć się z temperatury wody, która nie powoduje szczękania zębami, ucieszyć się naw

Kołowrotek ;]

Wróciłam do zdrowia, wróciłam do życia, wróciłam do wagi, wróciłam do ćwiczeń ;]. Wykreślcie, z czego jestem niezadowolona ;P. Ogólnie - to było do przewidzenia. Waga która poleciała przez chorobę i brak jedzenia musiała wrócić wraz ze zdrowiem i powrotem do jedzenia. Ani mnie to nie ucieszyło, ani nie zdziwiło ;]. Ale kiedy wyrzuciłam w kąt węgiel leczniczy - odetchnęłam z ulgą. Kołowrotek kręci się dalej. Zupełnie jakby nigdy nie przestał ;) Dzień, w którym zaczęłam normalnie funkcjonować był cudowny i wspominam go prawie z łezką w oku ;]. Dzień, w którym zaczęłam patrzeć na jedzenie jak na obiekt do jedzenia, a nie z grymasem obrzydzenia - coś wspaniałego. Dzień, w którym pojechałam na zumbę - wspaniały. Nawet jak żołądek trochę mi skakał i jak byłam zmęczona po jednej piosence :). Zaś trzygodzinny maraton zumby - był doprawdy bezcenny ;] A świadomość, że jutro poniedziałek (2 godziny zumby), potem wtorek (jedna) i środa (jedna) napawa mnie niebywałym szczęściem. Znów m

Rytualny ;]

Rytualny taniec wkoło wyspy został dziś odtańczony ;). Śniadanie zostało skonsumowane w całości. Nie przestraszyło mnie moje odbicie w lustrze. W pracy nie złapałam zadyszki, nawet kiedy weszłam na drugie piętro. Na lekcji nie musiałam co chwilę siadać na krześle, żeby ochłonąć i ani razu nie zapowietrzyłam się, chociaż długo tłumaczyłam dzieciom tajniki liczb jedno i dwucyfrowych przy tablicy ;]. Ponadto po pracy zrobiłam sobie swój ulubiony objazd bibliotek (mnóstwo opasłych tomisk z szeleszczącymi skandynawskimi nazwiskami), kupiłam w zdrowej żywności jogurt, który o dziwo z apetytem (i z czuciem smaku ^^) zjadłam, a potem poszłam na wieczorny spacer z psem i nie przewrócił mnie szalejący z dużą mocą wiatr ;]. Wprawdzie musiałam sobie fundnąć drzemeczkę w ciągu dnia i wciąż nie mam tego uczucia, że mogę góry przenosić, ale jest dobrze ;) Skoro szprycuję wpis nieprzyzwoitą liczbą emotikonów - musi być ;P. Dziś wieczorem jeszcze się oszczędzam. Czytam "Więźnia labiryntu&