Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z październik, 2015

Pół żartem, pół serio o... ludzkim gadaniu

Czasami mam ochotę zrobić najbardziej szaloną rzecz, jaką można zrobić w życiu. Czasami chciałabym popatrzeć komuś w oczy i głośno dobitnie powiedzieć, co o nim myślę. Boże, jak ja chciałabym zrobić coś tak szalonego... Dzisiaj od rana mam splątany dzień. Machinalnie wykonuję wszystkie czynności od nauki składania kotka z origami (czyt. robienia dzieciom siedemnastu łebków i siedemnastu korpusów podczas jednej lekcji), przez kupowanie bułek, uczenia Continuousa mojego szóstoklasisty po palenie w piecu i jedzenie ryżu z truskawkami. Wieczorem poszłam do znajomych z laptopem, który ostatnio trochę zmulał. Pod palcami informatyka dziwnym trafem od razu odżył, co każe mi myśleć, że sprzęt złośliwie robi ze mnie kretynkę i osobę technicznie upośledzoną... Trzy córki przyjaciół zaskoczyły mnie w równym stopniu, choć każda czymś innym. Jedna radością na mój widok, chociaż codziennie widzi mnie w szkole (i codziennie pyta, kiedy do niej przyjdę ;]) i spijaniem każdego słowa z moich us

Poprawić kucyk

Dziś Dzień Odpoczynku dla Zszarganych Nerwów. Z tej okazji zdarłam sobie gardło, krzycząc na dzieci, które przez trzy lekcje sumiennie targały moje nerwy nie słuchaniem i przeszkadzaniem. Zastanawiam się, jak to możliwe, że niektórzy mówią, że promienieję, odkąd pracuję w szkole, a inni, że mówię jak stara nauczycielka, która upomina, bo ktoś bawi się długopisem albo niepotrzebnie coś gada. Oj, jak chętnie postawiłabym wtedy taką osobę przed siedemnaściorgiem dzieci i kazała przeprowadzić lekcję, kiedy każde dziecko robi coś, co zagraża zdrowiu/bezpieczeństwu/powoduje hałas/powoduje, że dziecko nie słucha, a potem pyta, co ma zrobić z tą niebieską kredką i gdzie właściwie jesteśmy w ćwiczeniach. Jak to możliwe, że idąc rano do pracy, kiedy jestem zmęczona po nieprzespanej nocy i nie mam humoru z powodu zmęczenia niewyspaniem, dzieci, ich przytulanie, powitania i uśmiechy stawiają mnie na nogi i jak to możliwe, że kiedy wychodzę ze szkoły, z ulgą witam samochód, odpalam sobie muzyk

Kwitnąca tarantula ;]

Obiecałam sobie, że ten weekend spędzę inaczej niż zawsze. Bo chociaż książki, ćwiczenia i pisanie to coś, co w moim przypadku zawsze się sprawdza, to jednak czasem trzeba jakiejś małej odmiany. W piątek poszłam na imieniny do cioci. Cały tydzień napalałam się, że skuszę się wreszcie na wino (*obrona nie opita, praca w szkole nie opita, książka nie opita...), a jak przyszło co do czego, zakręciło mną po połowie lampki i resztę wieczoru siedziałam zmulona, próbując skupić wzrok na jednym punkcie ;). W sobotę pojechałam na parapetówkę do koleżanki. Najlepiej wychodziło mi picie herbaty z wielkiego ("Rozmiar ma znaczenie") kubka i mimo ogromnej ilości płynu, szło mi z nią lepiej niż z drinkiem. Mimo to driknąć też drinknęłam. I nie kręciło mi się w głowie jak w piątek. Oprócz tego po powrocie do domu zasnęłam błyskawicznie i spałam całą noc (a już się bałam, że dodatkowa godzina związana z przesunięciem czasu będzie dla mnie oznaczać kolejną godzinę liczenia baranów).

Niiiiice ;]

Dziś mam zdecydowanie dobry dzień ;). Od rana wszystko układa się idealnie. Wstałam prawą nogą, wyspana mimo bezsenności, chudsza niż wczoraj mimo niesprzyjającej fazy cyklu, szczęśliwsza, chociaż dalej zakatarzona i mówiąca przez nos. W szkole było tylko dwanaścioro moich uczniów. Wszyscy byli grzeczniejsi niż zwykle, więc na każdej lekcji piałam z zachwytu nad ich przykładnym zachowaniem. Oczywiście paru łobuzów tradycyjnie rozrabiało i cierpiało na dziwną głuchotę nieznanej etiologii (w sensie - nie słuchało, co się do nich mówi), ale oprócz tego w klasie było tak cicho, że łapałam się na tym, że mówię za głośno, żeby przekrzyczeć dzieciarnię, której nie trzeba było przekrzykiwać. Na zajęciach komputerowych żaden komputer nie odmówił mi posłuszeństwa, a pierwszaki były mega podniecone faktem, że mogą namalować sobie domki i pieski w Paintcie. Na korytarzu wszystkie dzieci ładnie się ze mną witały, nie spoufalając się ponad granice przyzwoitości (czyt. znajome dzieci nie wołał

Po łowach ;]

Nie, że nie miałam czasu ani ochoty, ale jakoś odpuściłam sobie na chwilę bloga. Co w tym czasie? Po pierwsze - poremontowy pokój sprząta mi się dużo przyjemniej i średnio co drugi dzień ścieram kurze i myję lustro, żeby utrzymać ten wspaniały stan. Co dość przyjemnie zabiera mi długie jesienne wieczory. Po drugie - zaczęłam ćwiczyć. Znów Mel B. i hulahopienie ;]. Po trzecie - jestem przeziębiona, ale oprócz ogromnego kataru i bólu głowy (plus śladowe ilości drapania w gardle i sporadyczne sesje kaszleniowe) nic mi nie dolega. Po czwarte - w środę urządziłam sobie wycieczkę do Rzeszowa i jestem przeszczęśliwa nie tylko dlatego, że kimałam w obie strony pod groszkowanym kocykiem (jechałam z siostrą) ani dlatego, że musiałam zaliczyć dwóch lekarzy o wątpliwej przyjemności zaliczania. Jakkolwiek to brzmi. Ogólnie najlepsze z całego wyjazdu były zakupy, jedzenie i jeszcze raz zakupy. O dziwo - i tu wielkie brawa dla mnie - nie kupiłam NIC miętowego (* piżamę, ale nie jest cała mi

Na Eskimosa ;)

Gdybyście mogli mnie teraz zobaczyć, padlibyście ze śmiechu ;). Oprócz tego, że mam dziś wyjątkowo niebieskie oczy, które aż rażą blaskiem, mam też gorączkę, czerwony z kataru nos, nosowy głos i szary dresowy kombinezon w skandynawskie wzorki. Drugi z kombinezonów - czerwony polarkowy służy mi jako piżama. Bo ogólnie to takie jest jego przeznaczenie. Chociaż jak na moje standardy powinien mieć jeszcze stopki jak w dziecięcych śpioszkach, bo piżama podwija się do łydek i nogi są lodowato zimne mimo skarpet. Taa... Zaczęłam już swój sezon na najgrubsze skarpetki świata, ciepłe rozczłapane kapcie i całkowicie pozbawione choćby cienia erotyzmu piżamy. Są mega grube, mega ciepłe i mega wygodne. I mega aseksualne ;]. O, i jeszcze czerwony kombinezon to piżama z Angry Birds. Ma nawet kapturek, kieszenie i czarny ogonek ;P. Nawet nie przeszkadza w spaniu, jak przełoży się go na bok. To tyle w tym temacie ;). Oprócz tego, że sama się z siebie śmieję, jak wariacko wyglądam, sunąc po

Za co dziękuję mojej mamie ;)

Jako dziecko wstydziłam się za moją mamę, jak po dziecięcych występach, czy to z okazji Dnia Matki czy pasowania na ucznia, klaskała najgłośniej i najdłużej, a czasem o zgrozo - podnosiła ręce nad głowę i klaskała z taką mocą jakby ktoś płacił jej za klakierowanie. Jakoś inni rodzice klasnęli ze dwa razy i zastygali z poważnymi minami, upominając pod nosem swoją pociechę, że pomyliła słowa... Jako dziecko wywracałam oczami, kiedy moja mama wzruszała się na obcych ślubach i komuniach, kiedy szkliły jej się oczy na ładnej piosence, kiedy płakała na wzruszającym filmie. Przecież nikt inny nie płakał, więc po co ona płakała? Jako dziecko było mi głupio, że idąc z mamą przez miasto, byłyśmy zaczepiane przez mnóstwo ludzi, przed lekarzy po bezdomnych, a mama z każdym musiała porozmawiać, pouśmiechać się, wysłuchać. Przecież nikt jej nie płacił za bycie pracownikiem socjalnym po godzinach... Jako dziecko rumieniłam się, kiedy moja mama kwitowała głośno czyjąś nieuprzejmość w sklepie, ba

Piąta ;)

Inne opcje nie wchodziły w grę. Nie chciałam rezygnować ze środowych korepetycji ani tłuc się w nocy autobusem. Nie miałam czasu na kombinowanie i planowanie. No i goniły mnie terminy. - Jutro nad ranem jadę do Rzeszowa - powiedziałam wczoraj rodzicom, kiedy już załatwiłam sobie wolne w pracy. I od razu dorzuciłam, że pasowałoby mi zmienić opony na zimówki ;). Kiedy ja męczyłam swoją piątoklasistkę rzeczownikami policzalnymi i niepoliczalnymi, tato pojechał na warsztat. A jak tylko za moją uczennicą zamknęły się drzwi, zaczęłam planować wyjazd. Jest coś, co lubię w nocnych wyjazdach. Nie wiem właściwie czemu, bo w 99% nie śpię dobrze przed podróżą (długo nie mogę zasnąć, a potem śpię czujnie jak komandos i na dźwięk budzika zrywam się, jakby ktoś próbował mnie dusić poduszką) i zawsze jak wstaję wczesnym rankiem, wstaję z dziwnymi mdłościami, czego przyczyny nie udało mi się jeszcze odkryć. Mimo to paradoksalnie wolę wstawać, skoro świt, niż na przykład o przyzwoitej siódmej

Flow ;]

Wiem, wiem - nie powinnam zanudzać o pisaniu. W końcu jeszcze żadna ze mnie pisarka, a książka póki co jest tylko ebookiem i nie wiem nawet czy sprzedał się choć jeden jej egzemplarz. Ale zawsze piszę to co chcę, więc teraz napisze, że... "Flow", który opadł ze mnie parę tygodni po podpisaniu umowy (kiedy to chodziłam po ulicy, szczerzyłam się do kierowców, którzy ochlapali mnie wodą z kałuży, szczerzyłam się do pośladków ćwiczącej przede mną czterdziestki na siłowni, szczerzyłam się do mrozu na szybach i ogólnie do wszystkiego się szczerzyłam...), znów powrócił w momencie, kiedy książka została wydana. Bo to nie tak, że o tym zapomniałam. Po prostu euforia pt. "Wow! Wydam książkę", która tłukła mi się po głowie, jak wstawałam rano z łóżka, brałam prysznic, gryzmoliłam szlaczki na zeszycie podczas wykładu czy przebierałam posikane dziecko w przedszkolu po pewnym czasie ustąpiła rutynie, stresom, obronie magisterki i całej reszcie. Przestałam myśleć, że gdzie

Wegański shit ;]

- Co ciekawego kupiłaś? – spytała mnie dziś kuzynka, kiedy wtarabaniłam się do domu objuczona reklamówkami. - Nic. Sam wegański shit – stęknęłam, spuszczając sobie torbę na stopy. Kuzynka i siostra zaczęły się śmiać. Ja też. Bo do wszystkiego trzeba mieć dystans. Do siebie i swoich dziwactw zwłaszcza. A ja jestem dziwna. I to nawet bardzo ;D. Chociażby z tego względu, że ostatnio oprócz mięsiwa odrzuciłam też nabiał. To chyba dlatego, że nikogo już zbytnio nie dziwił mój sposób żywienia, bo wegetarianizm spowszedniał i przestał być uznawany za dziwną odmianę choroby psychicznej ;). Nie mogę powiedzieć, że jestem stu procentową weganką z krwi i kości, bo ostatnio po uroczystym pasowaniu uczniów zjadłam szarlotkę do herbaty (jakoś nie wypadało mi odmówić dyrekcji, no i w sumie byłam głodna), czasami jem też pieczywo, co do którego nie mam pewności czy nie ma w nim nabiału, a dzisiaj też skusiłam się na szarlotkę tatrzańską made by koleżanka i bynajmniej nie czuję