Przejdź do głównej zawartości

roczek

Dziś moja mała kocia dziewczynka kończy roczek, a ja nie chcę myśleć, ile razy w ciągu tego roku się o nią bałam, ile godzin przepłakałam i ile razy się z nią żegnałam.


Pierwszym wspaniałym dniem był ten, w którym mój mąż - mój antykoci, konsekwentny, Pan NigdyNieBędzieszMiećKota mąż, zgodził się na drugiego kota. Na wymarzoną kotkę z imieniem, które szło trzy lata przed nią.

Drugim był dzień, w którym dostałam pierwsze zdjęcie kilkutygodniowej wtedy Ruby.

Trzecim - ten, w którym wieźliśmy już ją w transporterku, malutką, słodką do mieszkania, w którym czekał niczego nieświadomy Blue, nowiutki biały koszyczek i szary kocyk.

Potem były momenty.

Moment zapoznania ze sobą kotów, moment spania na podłodze, kiedy Ruby była dla bezpieczeństwa zamykana na noc w małym pokoju, a ja lazłam do niej na jej miauczenie, moment kiedy spała, słodko we mnie wtulona. I moment, kiedy coś zaczęło nie grać. A ciężko było go wyczuć, bo zawsze było "ale".

Ale Blue też był delikatny.

Ale on też się brudził.

Ale ona jest jeszcze mała.

Ale ona musiała coś zjeść

i może.

Może to przez zęby?

Może jej coś zaszkodziło?

Może to taka uroda?



Jesteśmy zwierzoświrami, dbamy o nasze koty. Jedzą dobrą karmę, są pod stałą opieką weterynarza. Ruby dostawała witaminy, probiotyki, wszystko, czego potrzeba.

Niestety przyszedł dzień, kiedy "ale ona jest delikatna" przestał wystarczać i trafiliśmy do weterynarza z ostrą biegunką. Poszły w ruch leki, a Małej na szczęście szybko się poprawiło. Na czas działania leku. Więc trafiliśmy do weta. I znowu. I znowu. Upłynęło trochę wody, zanim zaczęłam mieć wrażenie, że leczenie to kręcenie się w kółko i leczenie skutku, a nie przyczyny. I kiedy na naszym koncie kwitnęło kosmate zero, w przychodni dopiero zaczęto diagnozować kota. Zaczęły się badania, kłucia, wysyłanie próbek i szukanie problemu.

Najpierw były te bardziej podstawowe badania, potem narządy: trzustka, wątroba, nerki. USG, panele pasożytnicze, bardziej dokładne panele pasożytnicze, trawienie resztek i cholera wie, co jeszcze. W końcu przyszła pora na te gorsze - na FIV (koci wirus HIV), na białaczkę. To były najgorsze chwile. Oczekiwania na test, który mógł świadczyć o groźnych i niezbyt dobrze rokujących chorobach. I wszystko wychodziło dobrze. Ruby była zdrowa. W teorii.

Były zmiany karmy, zmiany leków, ostatecznie zmiana weterynarza. I kiedy Ruby zamiast przybrać spadła z wagi, kiedy była chuda i było jej czuć kręgosłup, a ona jadła i jadła i jadła, kiedy - chodziła, tuliła się, ale mieliśmy wrażenie, że kot gaśnie nam w oczach, przeżyłam taką gamę emocji, których nigdy nie zaznałam w komplecie. Bo nigdy wcześniej nie czułam równocześnie złości, frustracji, żalu, lęku, chwil radości, przebłysków nadziei, wściekłości, smutku. Nigdy się tak nie wyżywałam na nikim, nie byłam tak rozchwiana emocjonalnie, nigdy tak wycofana i tak zła. Było jak na huśtawce - strach, chwila poprawy, chwilowe szczęście, znowu strach, znowu pogorszenie. Ruby stała się moim baromentrem. Doszłam do tego, że wystarczy mi, jak ona je i dobrze się czuje, a dobrze czułam się ja. Zaczynała więcej spać, a przestawała bawić - eskalowały moje emocje, od lęku, przez żal, po nerwy i złość.



Kiedy zaczęliśmy drugą turę badań - u drugiego weta; Ruby miała już ostry stan zapalny jelit, zapalenie błony śluzowej żołądka, niedobory białka (na skutek biegunek) i B12 (jak wyżej). I dalej nie znaliśmy przyczyny, choć kartoteka przestała się mieścić w teczce. Rzęsistki, choroby, analizy biochemiczne krwi... A Ruby dalej i dalej miała przewlekłe nawracające biegunki, ciągłe wymioty i wciąż nie przybierała na wadze. Przeszła na dietę eliminacyjną i na chwilę było okej. A potem jak klątwa, jak powtarzająca się historia - znów weekend spod znaku kilkunastu nocnych biegunek.

Mniej więcej wtedy mieliśmy kryzys. Absolutnie nielukrowany, przygniatający kryzys. Bo nie spodziewaliśmy się tego. Nie TEGO. Nie, że kot, który ma parę miesięcy będzie tak chorował. Że nie będzie wiadomo, co mu jest. Że będziemy go naciągać po weterynarzach i szpikować lekami. Że życie Ruby zacznie kręcić się wkoło pakowania do transporterka, dawania zastrzyków, wciskania na siłę tabletek. Wkoło wymiotów, biegunek i - zapewne - bólu. Najpierw wydawało nam się tragedią to nocne wyrywanie ze snu, wstawanie, które było zwielokrotnione razy naście przez odwiedziny kuwety i mycie kota, codzienne wymioty nad ranem, głośne miauczenie pod miską, bo ona ciągle była głodna, ciągle niedożywiona. Mieliśmy kota, któremu chcieliśmy dać wszystko co najlepsze, a ona nic nie przyswajała. Wiele osób, które kochają zwierzaki, spotyka w końcu to, co nieuniknione - starość i choroby. Ale nasza kotka miała pięć miesięcy! osiem miesięcy! jedenaście miesięcy! 

Odliczałam do roku. Do drugiego marca. Chciałam zatrąbić triumfalnie na tanich papierowych fanfarach - Ruby skończyła rok!

Może ktoś nie wie, że chory kot to nieładnie pachnący kot. Kot, którego zawsze czuć. Kot, który ciągle jest brudny i którego ciągle trzeba myć. Kot, który w pewnym momencie zaczyna mieć problemy behawioralne i zaczyna sygnalizować ból, załatwianiem się poza kuwetą. Kot, który jest apatyczny. Głownie śpi, nie bawi się, leży skulony. Bo go boli? Bo cierpi? W nocy się nie śpi - albo wybudza na każde zaszuranie żwirkiem w kuwecie. Strach gdzieś pojechać, bo strach, co zastanie się w domu... Gdzie będzie nabrudzone. W jakim stanie będzie podłoga. W jakim będzie kot. Nasze życie siłą rzeczy zrobiło się prze***ne. I orbitowało wkoło podawania leków, zamartwiania się, wożenia Rubelki po wetetynarzach i obserwowania jej zachowania.

Zwierzątko to obowiązek, więc często mimowolnie mówi się "zupełnie jak z małym dzieckiem", choć nie wiem, czy to właściwe porównanie. Ostatnio trafiłam na ciekawy artykuł o petparentingu, czyli o rozkminach, czy zwierzęta zastępują ludziom dzieci. Generalnie wynikało z niego, że jeśli ktoś bardzo pragnie, a z jakichś przyczyn nie może mieć dzieci lub na skutek jakiegoś przykrego zdarzenia stracił dziecko, czasami przyjmuje do domu zwierzaka i na nim skupia swoją miłość, na nim zaspokaja swoją potrzebę roztaczania nad kimś opieki. Bywa, że ktoś ma silną potrzebę zajmowania się zależną od siebie istotą, a nie ma partnera ani możliwości stworzenia z kimś rodziny i wtedy bierze do domu jakąś kocią czy psią przybłędę. Ale co z osobami, które nigdy nie chciały mieć dzieci i nie czuły powołania do rodzicielstwa, a zawsze chciały mieć zwierzaki? Które nie przepadają za małymi ludźmi, a kochają psy? Czy one też mają zwierzaki, by te zastępowały im dzieci? Sama też często mówię o sobie "kocia mama". Ale potrzeby chorego dziecka każdy rozumie. Mieć chorego zwierzaka, nakręcać się w tej spirali życia kręcącego się wkoło tego - to rozumieją tylko nieliczni. Ci, co te zwierzaki również mają i kochają. Bo choć wiem, że jest liczne grono osób, które tak ja my - walczyłoby cały czas i wydawało majątek, inni puknęli by się w głowę. 

Dla mnie te koty to moje życie. Moje spełnione marzenie, moje oczka w głowie, moje dwa szczęścia. Jestem najszczęśliwsza, że je mam. Choć szczęśliwsza będę, jak będą zdrowe.


Dziś Rubelka kończy rok. Wspaniały, najlepszy, ale i bardzo trudny rok.

Obecnie Ruby jest na diecie monoproteinowej. Ponieważ dowiedzieliśmy się, że koty najczęściej uczula kurczak, wołowina, zboża i ryby, Ruby je karmę z królika, z królikiem jako jedynym źródłem białka. Nie je żadnych przysmaków, wszystko jest analizowane pod względem składu. Nie może jeść nic innego, dopóki dobrze się czuje na "króliku". Jest także w trakcie nieprzyjemnego leczenia; leki które dostaje są bardzo gorzkie i powodują ślinienie. A także ucieczkę kota na nasz widok i powolny strach przez naszymi rękami. To cud, że czasami ten kociak zasypia z łapką w mojej dłoni. Bo oprócz tego stygmatu ku*y, jaki dostała, to jest nasza Ruby. Nasza od początku kochana Ruby. Kochana nie tylko w sensie naszego uwielbiania jej, ale tego, jaka jest. Tak kochanie dziewczęca, łasząca się cały czas, prężąca się, wyciągająca, uwielbiająca przesiadywać na kolanach i nie umiejąca głośno miauczeć Ruby. Słodka, z tym pandzim pyszczkiem, białymi łapkami z bijącą po oczach różowością opuszków. 


Trzęsłam się nad nią, trzęsę się nadal i pewnie będę się cały czas trzęsła. Będę patrzyła czy nie za dużo  śpi, martwiła, jeśli zamiast rozwalać się z tylnymi łapami luzacko wygiętymi do góry, będzie się zwijać w precel i analizowała ile zjadła. Nie wiem, czy kiedykolwiek przestanę z lekkim lękiem podchodzić do kuwety i czy w nocy nie będę nadsłuchiwać odgłosów wymiotowania (choć Rubensowski imbecylowaty koci brat zeżarł ostatnio tulipana - Jesus Christ - i też zachciało mu się haftnąć na zielono o trzeciej w nocy, więc chyba powinnam sobie ten odgłos zakodować jako oryginalnie koci).

Prezenty? Miętowy fiat 500? Ubrania? Wyjazdy? Mogłabym wyrzucić wszystkie te plany i marzenia do śmietnika, gdybym mogła postawić na szali jej zdrowie i życie. Najszczęśliwsza jestem, kiedy ta mała zołza biega po domu o trzeciej nad ranem, gdy skacze po Blue i przygniata go do podłogi jak zapaśnik MMA. Kiedy biega po domu z różowym papierkiem w zębach albo poluje na nakręcaną mysz. Kiedy śmiesznie schyla łepek, bo boi się, że turlająca się ze schodów piłka pacnie ją w głowę (Blut dalej nie wie, że jak coś na niego leci to trzeba się odsunąć, no ale on jest przecież lordem). Kiedy kładzie się w nieswoim niebieskim legowisku, bo beżowy koszyczek zarekwirował Blue. Kiedy wariuje, gryzie mój fotel i moje książki. Kiedy biega po tunelu tak, że ten zwija się i szeleści, kiedy wsuwa się koło mnie pod kołdrę, wzdycha, kładzie białą łapkę na mojej dłoni i zaczyna swoje niekończące się mruczenie.

Z okazji pierwszego roku życzcie Rubelce zdrowia, obiecanego przez kocią świrry matkę tipi i st... dwustu lat!






 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n

lattementa

Ten dzień zaczął się o piątej nad ranem i nigdy wcześniej nie wstawało mi się tak dobrze o tak wczesnej porze. Ten dzień był pełen napięcia, ale i niepewności. Ten dzień zapamiętam jako walkę ze snem na trasie, a potem boskie kimanie na mini poduszeczce opartej o pas, podczas jazdy na autostradzie. Ten dzień był najlepszym dniem z mojego życia. - A ślub? A kotki? - No dobra, ze ślubem i kotkami ;) Ale jednak najdłużej marzyłam o pięćsetce ;]. Potem było już tylko oglądanie, testowanie i wreszcie zakup. I wargi spierzchnięte od oblizywania się.  Voila - po dziesięciu latach marzeń jest Pani właścicielką włoskiego miętowego maluszka i dostaje Pani włoskie wino w prezencie. Bum! ;) Na dzień dobry były odwiedziny na stacji benzynowej (frajda; nigdy nie sądziłam, że tyle radości może dać tankowanie wyśnionego samochodu) i w galerii (pierwsze parkowanie w podziemnym parkingu - musi być zdjęcie).  Na drugie śniadanie wleciała wężykowa Pandora i lśniący nowością charms samochodzik w malutkim p