Przeżyłam weekendową ciążę. W 75% ją przeżyłam. Poczęcie nastąpiło rano i mam nadzieję, że sąsiadów nie było wtedy w domu. Problemem był już początek. Zaczęło się od płaczu. Płacz na "Zakochanym kundlu", bo biedny piesek, płacz na "Mój przyjaciel Hachiko", bo zdechnięty piesek, płacz na "Rio", bo nie było żadnego pieska. Na teledysku Eda Sheerana też płacz, bo biało - rudy kotek, a ja miałam dawno temu kotka i był małym kotkiem, do tego biało - rudym, a finalnie gdzieś poszedł i zaginął. Płakałam wieszając pranie, płakałam pod prysznicem, płakałam w łóżku. Dziecko sąsiadów też płakało, więc milej się płakało w takim towarzystwie, chociaż jak sobie przypomniałam że z niemowlakiem to właśnie płacz, niespanie, "niemanie" czasu i sikanie przy otwartych drzwiach to przestało być miło. Rano M. spytał czy jestem chora, bo miałam nosowy głos. - Nie jestem chora. To z płakania... - No to nie płacz. - Będę płakać! - Czemu? - Bo mi się chce!