Po ostatnim kółku plastycznym, które prowadzę z dziećmi, mogę stwierdzić, że nadal tkwią we mnie resztki talentu do miętolenia paluszkami plasteliny i pod presją stękania gorących próśb pięciu dziewczynek, potrafię wyczarować całkiem urocze koale. Choć paznokcie miałam później ozdobione zielonym (eukaliptus) szlaczkiem, odpornym na wodę i mydło, rodzi się we mnie nadzieja, że może choć jedna z tych artystycznych panien zostanie kiedyś manikiużystką i strzeli mi za to poświęcenie dziękczynne pazurki ^^. Aktualnie większość długich wieczorów spędzam a to z ołówkami, a to z farbami i moja siostra stwierdziła już dawno "Kup sobie plastelinę!", ale moje zapędy artystyczne hamują się na tyle, by wiedzieć, że brudne pędzle w łazienkowej umywalce, sześć tysięcy ołówków na biurku czy kolejne "obrazy" są ok, walające się po mieszkaniu rozdeptane kulki plasteliny - okej nie są. Dlatego nie mogę powiedzieć, że lepienie koali było nieprzyjemne. Zgodnie z dewizą "W domu tego