Luty rządzi się tym prawem, że szybko leci. Ale akurat tegoroczny jest pół na pół. Trochę zleciał, a trochę się zatrzymał, zwłaszcza jak się rozchorowałam i poczułam tę moc kwitnięcia w łóżku z gorączką, plątania się między inhalatorem, a nebulizatorem i bólem d o brak możliwości wyjścia z domu. Wyszłam. Przedostatniego dnia na podwórko. W czerwonych kaloszach, by ochrzcić je odrobiną błota. Pierwszy wyjazd z domu odczułam jak święto, byłam nadmiernie pobudzona jak po kawie i trzęsłam się na myśl pójścia do Pepco. Trzęsłabym się bardziej, gdyby udało się pyknąć sobotnią galerię, jaki był plan, ale że udało się zarazić męża, a mój dzień dalej upływał na rychaniu to pojechałam tylko do apteki. Nie dramatyzuję, bo podczas zwolnienia prawie codziennie jadłam ciastko od Szelca, gorączka po trzech dniach dała sobie spokój, a generalnie do pracy i tak się nie nadawałam, ale z ogromną chęcią wyszłam do fryzjera, do drogerii i nawet do weterynarza, a wiem, że inni mają gorzej. Fakt, że chętnie