Tydzień jest jednak genialnym wynalazkiem. Zwłaszcza - przede wszystkim nawet, jeśli pracuje się w trybie poniedziałkowo - piątkowym, z obowiązkowo wolnym weekendem. Jedynie poniedziałek jest ciężki - ciężko wstać, rozruszać się, wrócić na swój tor. Wtorek po południu to już prawie środa. Jak środa minie, tydzień zginie. Czwartek to mały piątek. A piątek to preludium do wolności. Piątkowe popołudnie (jeśli nie jest często gęsto ograniczone studiami jak u mnie...), jest najmilszym dniem, bo kończy tydzień pracy i zaczyna dwa pełne, błogie, wolne dni. Sobota jest super, nawet jeśli jest dniem porządków, a niedziela to dzień dla rodziny. Jeśli rodziną jest mąż pracujący w mudurówce, pomiń punkt "niedziela". Wspólna niedziela staje się wówczas świętem, czymś, co nie jest z góry dane. Dlatego Mateusz zazdrości mi pięciodniowego rozkładu pracy jak niczego innego. Ale akurat teraz jest oddelegowany na szkołę, a odkąd jest oddelegowany na szkołę, nie mamy dla siebie tygo