Dziesięć lat temu myślałam, że jak będę w swoim obecnym wieku, będę mieć męża weganina z awersją do szamponu i grzebienia, co najmniej trójkę niejedzących mięsa dzieci i drewnianą chatynkę z obornikiem i ogródkiem. Że dzieci będę na przemian dostawiać do cyca nawet jeśli będą już miały pełne uzębienie, pieluchy będę mieć z tetry, bambusa albo konopii i że nie będę pracować tylko chować potomstwo w duchu ekologicznym. Mój przyszły niedoszły miał mieć tolerancyjnych rodziców, ja miałam znaleźć dobre wegetariańskie przedszkole bez glutenu i cukru w menu, a dzieci miały się być empatyczne i troskliwe wobec króliczków, ptaszków i dżdżownic. Miałam też wtedy głębokie przemyślenia, jaką to nadopiekuńczą matką bym była, jak mocno restrykcyjne miałabym poglądy dotyczące żywienia czy whatever, a mój mąż to może lepiej żeby jednak był wegańską sierotą bez rodziców, bo ci pewnie piali by nad naszymi bladymi zagłodzonymi dziećmi. Ja pier***. I ja zdałam maturę na piątki, skoro myśl