Przejdź do głównej zawartości

Chory, chorszy

Odkąd wróciłam ze szkółki, największą misją była misja "Nie chorować".
Było więc picie czystka, branie suplementów, czosnek i cebula w każdej postaci.
Zawsze czapka, zawsze termoaktywne gacie, zawsze ciepłe buty.

Przetrwałam trzytygodniową infekcję taty, który rychał tak jakby miał wypluć płuca.
Przetrwałam epidemię w domu.
Przetrwałam pierwsze chłody, pluchy, przemarznięcia.
Przetrwałam mrozy, które sięgały ponad -25 stopni.
Rozłożyłam się na Święta i w Święta poszłam do pracy.
Chrypiałam trzy tygodnie, po tygodniu "zdrowia" znów coś złapałam.
Podleczyłam się w styczniu, złapałam coś nowego w lutym.
Trzeci raz lekarz był nieugięty. L4, siedzenie w domu, picie płynów i dbanie o zatoki, migdałki i ucho.
Więc dbam.

Weekend był spokojny, bo nie miałam sił.
Skończyły się te pompeczki, udka, brzuszki, które ledwo się zaczęły, bo wcelować z ćwiczeniami między te moje infekcje nie jest łatwo.
Zaczęło się picie do oporu i picie cały czas. Herbatki, malinki, cytrynki, wapno.
Gardło jakoś poszło, katar trzyma.
Dzięki temu, że nie wychodzę z domu, tym razem oszczędziłam krtań.
Po dwóch dniach jeszcze nie jest mi lepiej, za to tyle ile w ostatnim czasie siedziałam, czytałam i pisałam to chyba w pół roku tyle nie robiłam ;)
Oczywiście w łóżku wytrzymałam tylko do południa, potem zaczęły się drobne porządki, pranie, składanie ciuchów. Boże, jestem kurą domową, jarają mnie porządki, chodzę i psikam blaty spray'em, hobbystycznie układam spodnie w szafie.
Tato za mnie zamiata, mama robi mi herbatę, siostra warczy jak zwykle, żeby mi za dobrze nie było.
Wiem, że za dwa dni będę tęsknić do pracy tylko po to, żeby pracować, ale zdrowy rozsądek podpowiada: odpoczywaj, zdechlaku.
No więc odpoczywam.
Strategicznie rozmieszczone kubki wartują na stoliku, laptop nie stygnie, ja mam brzuch opity ziółkami z imbirem, a książki piętrzą się na regale i każda z nich krzyczy: "Weź mnie, mniee!".
Sosnowa sól do kąpieli sama wciąga mnie do wanny, krople inhalujące czuć w całym domu, głowa nie waży już tonę, ale mój nos jest wyeksploatowany do takiego stopnia, że po chorobie chyba będę musiała go amputować.

Napisałabym więcej "mądrości", ale mózg mam zawalony przez smarki i nie chce mi się myśleć.
Pozdrawiam, śle zainfekowane buziaki, idę pisać, moczyć nogi w gorącej wodzie z solą, wertować książki do poduszki i wazelinować nos maścią, bo rano znów obudzę się jak upośledzona rybka z otwartymi ustami, suchym podniebieniem i uczuciem, że coś nie do końca jest tak jak być powinno ;)





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

lattementa

Ten dzień zaczął się o piątej nad ranem i nigdy wcześniej nie wstawało mi się tak dobrze o tak wczesnej porze. Ten dzień był pełen napięcia, ale i niepewności. Ten dzień zapamiętam jako walkę ze snem na trasie, a potem boskie kimanie na mini poduszeczce opartej o pas, podczas jazdy na autostradzie. Ten dzień był najlepszym dniem z mojego życia. - A ślub? A kotki? - No dobra, ze ślubem i kotkami ;) Ale jednak najdłużej marzyłam o pięćsetce ;]. Potem było już tylko oglądanie, testowanie i wreszcie zakup. I wargi spierzchnięte od oblizywania się.  Voila - po dziesięciu latach marzeń jest Pani właścicielką włoskiego miętowego maluszka i dostaje Pani włoskie wino w prezencie. Bum! ;) Na dzień dobry były odwiedziny na stacji benzynowej (frajda; nigdy nie sądziłam, że tyle radości może dać tankowanie wyśnionego samochodu) i w galerii (pierwsze parkowanie w podziemnym parkingu - musi być zdjęcie).  Na drugie śniadanie wleciała wężykowa Pandora i lśniący nowością charms samochodzik w malutkim p

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n