Przejdź do głównej zawartości

koniec sierpnia

Jednak udało mi się poczuć koniec sierpnia.

Do tej pory pławiłam się w glorii upałów, krótkich spodenek, po co skarpetki?, trampki mogą być dziurawe od spodu, bo co tam i nawet w nocy można spać przy otwartym oknie.
Zaczęło się wczoraj od tych odklejonych trampków i od deszczu, który mnie złapał. Nogi mi oczywiście zmokły - ba, wtedy sobie przypomniałam, że rzeczywiście trampki były dziurawe. I poczułam chłód. Ale rozchodziłam go, bo nosiłam tony podręczników, plastelin i plakatów po szkole.
Potem niby znowu był upał, niby w aucie jak w garnku, ale poza autem to już gęsia skórka.
I noc przy otwartym oknie skończyła się katarem.

Także właśnie siedzę triumfalnie na przezroczystych pojemnikach, z których uśmiechają się z lekkim zawodem biała nieubrana nigdzie plażowa sukienka (no bo gdzie ją miałam ubrać?), bluzeczki na ramiączkach (a brrr) i spódniczki. Miejsce w szafie zrobione, zapasy soczku malinowego są. Długie spodnie na ciele są, są i słynne skarpetki.

Zostawiam za to koszulkę z koncertu, póki co mam taką fazę, że noszę ją już drugi dzień (zdjęłam ją tylko do odkurzania i mycia auta - taż to grzech; nie zdjęłam za to bransoletki z gwiazdką i musiało się skończyć zgubieniem. Ale stał się cud, bo mój mąż znalazł mi ją w trawie). Koszulka koncertowa jak nazwa wskazuje pochodzi z koncertu i nie sądziłam, że ją dostanę, więc szok i hurra.

Nasz wyjazd na koncert ma zamiar przejść do historii. W każdym razie tak sobie mówimy, że przejdzie. 
Kiedy w zamierzchłych czasach (jak tylko otworzyli bramki do sprzedaży biletów) zamawialiśmy dwie wejściówki, ja miałam wizję co najmniej weekendu w Warszawie, plątania się po NASZYCH miejscach, może kompletowania domowej wyprawki w galerii outletowej (nadal mam stamtąd noże). Tak w ogóle to w mojej niemądrej główce już mieszkaliśmy w nowym domu (nie wiem jak ja to sobie obliczyłam, naprawdę...) i nie gryźliśmy wcale tynku ze ścian. No ale że po drodze zdarzyło się parę różnych rzeczy, jak wojna, inflacja, ceny, kosmos i te sprawy... Ponieważ doszłam już do takiego poziomu, że sprzedawałam swoje książki z domowej biblioteczki (do teraz mnie to boli), zaczęłam poważnie zastanawiać się nad tym koncertem. Tyle, że mieliśmy już podstawowy zakup, czyli bilety. I dużą potrzebę by jechać do IKEI. Tak więc (Ikeo, jeszcze bardziej Cię kocham)  postanowiliśmy - jedziemy!
Jedziemy i wracamy! - właściwie...

Już poczułam w nosie zapach pakowania i wyjazdu, już prałam kocyki i szykowałam wygodne dresy, kiedy M. powiedział, że w dniu koncertu w stolicy ma być 40 stopni w słońcu. Więc wyprałam swoją czapkę z daszkiem, przygotowałam dwa komplety letnich wdzianek, pożyczyliśmy lodówkę turystyczną i ruszyliśmy o 4 nad ranem. Wtedy to nawet kocyk się przydał - do okrycia nóg. Wtedy to nawet jeszcze bluzę na siebie zakładałam.
Zajechaliśmy pod Ikeę jeszcze zanim ją otworzyli, ja machnęłam szybki make up w samochodzie, potem jeździłam ze szczęścia na sklepowym wózku i kompletowałam meble do nowego domu.
Wyszliśmy ze sklepu jak do portalu do innego świata.
Skwar. A z nieba lał się żar.

- Kiedyś, jak przed domem będzie stał Twój miętowy fiat 500 - uznał mój mąż z rozgorączkowanymi oczami - a ja też będę miał nowe auto, będziemy się śmiać i wspominać jak jechaliśmy na ten koncert bez kasy i bez klimatyzacji - dokończył.
- Ale na razie... Jest okropnie.


Okna szeroko otwarte, błogosławieństwa, jeśli korki były w cieniu... Jazda bez trzymanki i to dosłownie.
Wyprażeni, wymęczeni i ojedzeni domowych kanapek, razem z całym bagażnikiem krzeseł pojechaliśmy na koncert. Widzicie - nawet nasze krzesła tam były. Mnie już bolała głowa, a zjedzony w południe obiad (bo szarpnęliśmy się na obiad) już się strawił. Zapomniałam dodać, że na wycieczkę jechałam z jeszcze jedną lokatorką - tą, której większość kobiet nienawidzi, a na którą ja mówię "Yesss, love ya!", ale do tego też jestem przyzwyczajona - zwykle wtedy kiedy podróż poślubna albo jakaś niewpora to ona jest. Tyle, że ja jestem w tej mniejszości świętującej bardzo wymowny brak ciąży, więc jak jeniec wojenny mogłabym paść trupem z bólu, ale z uśmiechem na ustach ;). Więc co mi tam, trzeba było się cieszyć i radować, a nie martwić i narzekać. I tak uważam, że nie sponiewierało mnie tak bardzo jakby mogło, więc jest git ;). Tyle tylko, że bałam się jakiegoś omdlenia na koncercie, a to już nie byłoby git, bo chyba bym umarła, gdybym musiała opuścić stadion. Kupiliśmy horrendalnie drogą wodę i aa - jak już wspomniałam mąż mi kupił koszulkę, więc szczęście sięgnęło zenitu. Już na supporcie grałam w grę "Zażyć czy nie zażyć środek przeciwbólowy?", ale przeważył fakt, że nie umiem połykać tabletek, jedzenia nie miałam, a nic (dla mnie) nie było. Zapiekanki i fast food, nawet żadnych głupich paluszków. Był popcorn, ale jego też nie jem. W brzuchu mi burczało, ale jak zaczęli grać to basy i tak umiejscowiły mi się w żołądku, więc nie czułam już, czy to głód czy muzyka. A jak wyszedł Ed Sheeran, zapomniałam o wszystkim.

Jedynie te hormony dały w palnik, bo oczy wilgotniały mi chyba na trzy razy (Jesus Christ), więc znowu - NIE PŁAKAŁAM NA ŚLUBIE, ale Król Lew w kinie i Sheeran na żywo rządzi się swoimi prawami. Ale ostatecznie nie robiłam wiochy - udało mi się powstrzymać emocje na wodzy. Wyjazd z parkingu trochę nam zajął, krzeseł z IKEI nikt nie ukradł (tak btw cudownie było zobaczyć na żywo swoją przyszłą kuchnię, swoją przyszłą białą leżankę, którą otoczę milionem poduszek i swój uszak, który kupię jak Ikea wróci miętowy kolor), ja dorwałam paczkę słonych precelków i zaczęliśmy mozolny proces wracania. Nie jestem głupia i wiedziałam, że będziemy zmęczeni, ale myślałam, że kofeina w ciepłej orlenowskiej postaci pomoże nam utrzymać się w pionie. Ani jedno ani drugie nie zasnęło za kierownicą, ale czuliśmy się tragicznie i ostatnie kilometry przeżyłam w strachu, że poczujemy się za pewnie i zrobi się niefajnie. Także - nigdy więcej bez noclegu. Może to było oszczędne, ale głupie. I dochodziliśmy do siebie kolejne dwa dni. 

A więc tak. Jak już przed naszym domem, przed którym będzie kostka, będą stały nasze dwa auta z klimatyzacją, z pewnością będziemy się śmiać. Z tych oszczędności, z tego zmęczenia. Będziemy majtać nogami w hotelu z białą pościelą i wspominać, że wtedy wyjechaliśmy o 4 nad ranem jednego dnia, a o 4 drugiego wróciliśmy. I że jak padliśmy to wstaliśmy po południu. 
Aaale jednak zawsze będę też wracać do tych chwil, traktując je jako cudowne, bo miałam wakacje i małą Ruby ;).
Ruby, która wychodzi pierwszy raz ze swojego pokoju, by poznać swojego kociego brata. Ruby, która jest bardziej przytulaśna niż Blue. Ruby, która czeka pod drzwiami, choć kiedy wchodzi się z zakupami - ucieka. Ruby malutka, z jasnymi otoczkami wkoło oczu, które z dnia na dzień jej ciemnieją. Ruby podwajającą swoją wagę, nabierająca ciałka i sierści. Bo mała Ruby z pewnością urośnie - już rośnie jak szalona - i choć najpewniej będzie drobniejsza niż Blue, nie będzie już małym kociakiem, więc cieszę się z tego okresu, kiedy nim jest ;))).


Jak już będę mieć swoją nową białą kuchnię, którą trzeba będzie co chwilę myć, biało - drewnianą łazienkę i miętowy gabinecik (z tymi już skompletowanymi białymi meblami plus turkusowymi krzesłami z Ikei) i tak będę sobie przypominać.
To wynajmowane mieszkanie.
Te wszędzie wiszące ręczniki, odkąd nie mamy suszarki wiszącej pod sufitem w łazience. 
Tę suszarkę z praniem w strategicznym miejscu w salonie i ten zakaz wbijania gwoździ w ścianę.
To huczenie sowy na Plantach i hałas zarówno w dzień, jak i w nocy.
I te migreny od głośnej muzyki, za którą z pewnością nie będę tęsknić ;).

A teraz Mała biega z kulkami z papieru w zębach (ciągle znajduję te kulki pod firankami albo w kocich tunelach), Duży wskoczył do pralki, kiedy próbowałam mu sprawdzić, czy się nie pobrudził w kuwecie. Jeszcze większy okupuje prysznic (wanna, wanna to będzie moja królowa), a mnie trochę ssie z głodu i zaraz będę musiała odkopać się spod tych wycinanych dwa dni kolorowych listków, planów lekcji i grafików i robić kolację.

Kończymy sierpień, z nadzieją, że wrześniowe dni będą pełne słońca, nie braknie nam gazu do ogrzania mieszkania, a za rok, dwa, trzy Ed Sheeran znowu przyleci do Polski ;)











Komentarze

Popularne posty z tego bloga

wróciłam!

Musiało upłynąć trochę wody, musiał mnie zacząć boleć kręgosłup, żebym doszła do wniosku, że szczupłość nie równa się zdrowie, ale z dumą melduję, że wróciłam do dobrej kondycji. Kondycję bardzo łatwo stracić, a ciężko do niej wrócić. Moja poszła razem ze zmianą pracy, związkiem, przeprowadzkami i zmianą trybu życia na chill, kocyk i kotki. Więc tak naprawdę już parę lat temu. I nie potrafię, powiedzieć czemu, bo nikt mnie siłą pod tym kocem nie trzymał, koty naprawdę nie są aż tak absorbujące, a ja przecież zawsze byłam trochę ADHD. Wprawdzie gdzieś tak w covidzie, kiedy namiętnie udzielałam się w nieswoim ogródku - tzn. głównie woziłam taczki i chciałam wozić taczki, uznałam, że siłę jakąś tam mam. Ale nic poza tym. Przez to lato dbałam o siebie. Dużo spacerów, dużo roweru, trochę biegania. I bieganie też mi wychodziło - w sensie więcej było biegania niż chodzenia, zakwasy też były solidne, a ja czerwona jak cegła, więc oszustw nie było. Wraz z nadejściem roku szkolnego zmieniłam się

lattementa

Ten dzień zaczął się o piątej nad ranem i nigdy wcześniej nie wstawało mi się tak dobrze o tak wczesnej porze. Ten dzień był pełen napięcia, ale i niepewności. Ten dzień zapamiętam jako walkę ze snem na trasie, a potem boskie kimanie na mini poduszeczce opartej o pas, podczas jazdy na autostradzie. Ten dzień był najlepszym dniem z mojego życia. - A ślub? A kotki? - No dobra, ze ślubem i kotkami ;) Ale jednak najdłużej marzyłam o pięćsetce ;]. Potem było już tylko oglądanie, testowanie i wreszcie zakup. I wargi spierzchnięte od oblizywania się.  Voila - po dziesięciu latach marzeń jest Pani właścicielką włoskiego miętowego maluszka i dostaje Pani włoskie wino w prezencie. Bum! ;) Na dzień dobry były odwiedziny na stacji benzynowej (frajda; nigdy nie sądziłam, że tyle radości może dać tankowanie wyśnionego samochodu) i w galerii (pierwsze parkowanie w podziemnym parkingu - musi być zdjęcie).  Na drugie śniadanie wleciała wężykowa Pandora i lśniący nowością charms samochodzik w malutkim p

po turecku +

Nowy Rok zaczęłam kupieniem wielkiego fioletowo-miętowego bidonu i piłki do fitnessu. Nooo i zakwasami w brzuchu.  I wcale nie miałam postanowienia dbania o formę, bo zmianę trybu życia wdrożyłam już jakiś czas temu - po prostu.  Nie robię żadnych noworocznych postanowień, chyba, że takie wewnętrzne, bardziej osobiste, dotyczące zmian w sobie samej, ale które nie są jakoś bardzo górnolotne. Z wysokości szybko się spada. Odkąd wróciłam do pracy, cierpię na brak czasu na czytanie, ale w poprzedni weekend nadrobiłam wszystko. I udało mi się zrobić Killera Chodakowskiej - zapomniałam już, jak on kopie. Nie wiem, może znacie bardziej intensywne ćwiczenia, ale dla mnie Killer jest z tych ćwiczeń, które naprawdę dają w D. Ale z niewiadomych przyczyn (a może z tych, że jednak długo siedzę i pracuję) ostatnio dość mocno doskwiera mi kark, w ten weekend uprawiałam więc ćwiczenia dla seniorów pt. "Zdrowy kręgosłup". Lol. Poza tym mamy mrozy, dzień dalej parszywie krótki, auta nie chcą n