Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z luty, 2017

Zima bieszczadzkiego kota (part III)

Zima zdecydowanie nie jest ulubioną porą bieszczadzkiego kota. Zima to śnieg, mróz, zmarznięte i przemoknięte łapy, czerwony nos i łzawienie oczu. Zima oznacza dreptanie w miejscu i szczękanie zębami. No i przede wszystkim zima jest zimna, a bieszczadzkie koty nie lubią marznąć. Zgodnie z ewolucją bieszczadzkie koty powinny lepiej przystosowywać się do zmiennych warunków pogodowych, jednak zaburzenie termoregulacji nabyte w warunkach niewoli, wrodzona niska temperatura ciała oscylująca w granicach 35 stopni i wciąż ten problem bycia gatunkiem drobnego stworzenia nie ułatwia sprawy. Zero dodatkowej sierści w dziwnych miejscach (i dzięki Bogu), zero samonaprawienia się wadliwej instalacji termoizolacyjnej (cóż za pech) i (niestety) grubo poniżej zera na termometrze. Kocie sposoby na ogrzanie przynosiły mizerne efekty, ostatecznie więc zima była dla kota jednym wielkim pasmem ciągnącego się problemu z pozyskaniem ciepła. Dodatkowa warstwa tłuszczu wcale nie ogrzała, spotkała się z

Grzeszny ;)

Jestem złą, rozpustną dziewuchą. Grzeszyłam cały dzień, przy czym było i dalej jest mi z tym bardzo dobrze. Było to połowicznie przyjemne, połowicznie męczące, bardzo poprawiające humor i jeszcze bardziej satysfakcjonujące. Szczególnie po dłuższej przerwie. Szczególnie po zaszyciu się w małym mieście. Szczególnie po pracy, obowiązkach i chorobach. Tak. To było całkiem miłe i odświeżające doznanie, ale szybko go nie powtórzę, bo mi szafa pęknie ;). Ostatni raz byłam na zakupach trzy miesiące temu. Popełniłam wtedy trzy pary spodni z Calzedonii (służą) i bieliznę, której i tak nie noszę. Od tej pory z zakupów to tylko warzywniaki, mleko albo jogurty sojowe (tak, wiem, że niezdrowe). Tak więc przyznaję bez bicia, że jadąc do Rzeszowa plan był jeden. Przesrać pieniądze ;) Ogólnie to ja ciułam, ciułam, ciułam. Aż przychodzi moment, że mam ochotę roztrwonić pieniądze na przyjemności. Nie na owoce, nie na tabletki na zatoki i nie na kremy do rąk. Wsiadłam w samochód, puściłam

Milk, toast, honey ;)

Przez cały okres chorowania z urzędu należało mi się ciepło w domu, zakaz przemęczania (machanie miotłą np. bardzo męczy) i wychodzenia z domu (to męczy mnie jeszcze bardziej...). Dni wyglądały więc trochę jak w więzieniu, trochę jak w bajce. Rano płatki, potem pierwsza tura leków i inhalacje. Takie domowe sanatorium. Potem trochę hotelowo: książka w fotelu, kawa z cynamonem, kot turlający się na drugim fotelu, pies podnoszący czujnie uszy jak słyszy jakiś hałas na drodze. Pierwsze dni byłam za słaba i za bardzo kręciło mi się w głowie żeby pokusić się o cokolwiek więcej niż czytanie, ale potem szybko zaczęłam nadrabiać zaległości. Tak więc przedpołudnie i popołudnie zaczęłam dzielić na te czytane i na sprzątane. Swój żywioł - pucowanie kątów i odpuszczanie zapuszczonych miejsc. Dorwałam zapomniane parapety nad schodami, pajęczyny pod sufitem i wszystkie inne miejsca, które pewnie są zbyt mało interesujące, żeby o nich pisać. Później przeważnie robiłam sobie tosty i sałatkę al

Chory, chorszy

Odkąd wróciłam ze szkółki, największą misją była misja "Nie chorować". Było więc picie czystka, branie suplementów, czosnek i cebula w każdej postaci. Zawsze czapka, zawsze termoaktywne gacie, zawsze ciepłe buty. Przetrwałam trzytygodniową infekcję taty, który rychał tak jakby miał wypluć płuca. Przetrwałam epidemię w domu. Przetrwałam pierwsze chłody, pluchy, przemarznięcia. Przetrwałam mrozy, które sięgały ponad -25 stopni. Rozłożyłam się na Święta i w Święta poszłam do pracy. Chrypiałam trzy tygodnie, po tygodniu "zdrowia" znów coś złapałam. Podleczyłam się w styczniu, złapałam coś nowego w lutym. Trzeci raz lekarz był nieugięty. L4, siedzenie w domu, picie płynów i dbanie o zatoki, migdałki i ucho. Więc dbam. Weekend był spokojny, bo nie miałam sił. Skończyły się te pompeczki, udka, brzuszki, które ledwo się zaczęły, bo wcelować z ćwiczeniami między te moje infekcje nie jest łatwo. Zaczęło się picie do oporu i picie cały czas. Herbatki, malinki,

Babski

Trzeba by się było mocno postarać, żeby powiedzieć o mnie "romantyczna", "słodka", "kobieca". Ja jestem raczej dziwadłem z zachowania, dzieckiem z wyglądu i kotem z charakteru. U mnie to książki, kredki, literki na klawiaturze. Ludzie jak najbardziej, ale dobrze jak powierzchownie i bez zwierzeń, lepiej jak na odległość, a najlepiej bez zbytniej ingerencji w moje sprawy. Uśmiechnąć się, czasem się połasić, dużo głaskać (mnie), czasem warknąć, często syknąć. Dobrze, że jeszcze nie zaczęłam nikomu sikać do butów jak nie zdrażni. "Subtelna", "delikatna", "czuła"? Chyba tylko jak przy minus 25 stopni proszę samochód, żeby mi zapalił, bo jego to nawet głaskam po kierownicy ;) Faceci? Fajnie się z nimi pracuje. Przejmuję słownictwo, umiem określić czy dziewczyna ma fajny tyłek, przeklinam... Swój własny osobisty? Eee. Dopóki mi ktoś nie podejdzie to nie chcę, nie umiem, nie mam czasu, a żeby mi podszedł to musi mnie podejść, w