Mój mąż wytknął mi ostatnio, że nienawidzę muzyki. Żachnęłam się. Jak to? Ja nienawidzę muzyki? Ja?! A kto śpiewał pod prysznicem marsz bojowy z Mulan przed szkołą policyjną i piał "Kolorowy wiatr" z Pocahontas, aż do oczu wleciał szampon morelowy? Kto nagrał z przyjaciółką demo "Mam tę moc" w brzydkim pokoju brzydkiego mieszkania w kamienicy z kapliczką w Rzeszowie, między bieganiem w adidasach z różowymi podeszwami, a ćwiczeniem z Chodakowską? Komu nogi nie mogą wysiedzieć, jak słyszy rytmy zumby i kto tańczy do upadłego, nawet jak muzyka przestanie grać? I wreszcie - kto do malowania oczu i mycia zębów puszcza sobie Pearl Jam? To, że głośna muzyka przez cały dzień mnie męczy i że nie umiem zasnąć przy muzyce, nie robi ze mnie wroga muzyki, a że nie jestem takim melomanem, jak mój mąż, który na weselu najbardziej skupił się chyba na wybrzmieniu melodii i który mógłby przeżyć swoje życie ze słuchawkami na uszach, to jeszcze nie robi ze mnie ignorantki! J