Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z wrzesień, 2020

wakacje

W naszym mieszkaniu nie ma zbyt wielu tajemnic ani trupów w szafie. Ciuchy są tam, gdzie wieszaki, puszka z kocią karmą stoi koło kocich misek, zapasy chemii gospodarczej schowane są w przedpokoju, książki dumnie stoją na regale na książki. Ale w archiwum mojego bloga kryje się wiele skarbów. Rozpoczętych, napoczętych, napisanych lata świetlne temu. Aktualnych, bardzo nieaktualnych. Policyjnych, szkolnych, związkowych. Śmiesznych, poważnych, tematycznych, sama nie wiem o czym. Plus wpis o zeszłorocznych wakacjach. Jak nic wpychający się w obecne realia. Nie ma słońca. Nie ma upału. Nie ma wyjazdu. I ciężko dopatrzyć się czegoś fajnego. Tak więc wrzucam to, co było. (Prawie) STO cudowności tego  i  zeszłego lata: 1. kupiłam mnóstwo fajnych letnich sukienek. Od jasnożółtych, przez wzorzyste, gładkie i w kwiatki, które nosiłam potem całe lato, o czym marzyłam spacerując po Warszawie zalanej słońcem w mundurze i buciorach latem '17, 2. dostałam okres pierwszy od trzech

afera imbirowa

Dla mnie koniec lata nastąpił w momencie, kiedy przestałam pić kawę mrożoną, zamieniając ją na jej parzącą odpowiedniczkę i kiedy stwierdziłam (pierwsze dni września), że czuję mroźne powietrze (akurat padało i naprawdę, naprawdę było bardzo zimno!). Jeszcze przez parę dni, a nawet jakieś dwa tygodnie, próbowałam uratować lato, ale przypominało to reanimowanie trupa. Niby miałam jeszcze wyciągnięte jakieś sukieneczki i bluzki, niby nie spakowałam ich razem z KOMPLETNIE letnimi rzeczami do worków. Niby myślałam jeszcze, że zdecydowanie, zdecydowanie za mało jadłam miętowych lodów z czekoladą i że trzeba to zmienić i że wciąż MOGŁABYM zacząć biegać... Ale potem się przeziębiłam, a dziś oficjalnie skończyłam lato. Skończyłam je gorącą flat white z Orlenu (czuję ją do teraz, wszystko leci mi z rąk, a cały dzień mnie rozsadza), doprawiając ją dla żartu cukrem cynamonowym. Skończyłam wyciskając do ostatniej kropli miętowo miętowy żel pod prysznic. Skończyłam, bezceremonialnie pakując ostatni

pięć lat

Pięć lat, trzy prace, dwie podyplomówki, jeden mąż i pierwszy kot później, doczekałam się pracy na etacie, w stworzonym dla siebie zawodzie nauczycielki klas początkowych. W swoim mieście, dodam. W szkole, do której chodziłam, w której pierwszych klasach płakałam, że nie chcę do niej chodzić, w której murach już wtedy czytywałam książki na korytarzu. Trochę to zajęło, trochę musiałam pokluczyć, wylądować nawet na chwilę dla niepoznaki w policji, trochę to kosztowało czasu, energii, poświęcenia, ale się udało i dziś nawet nie potrafię wyrazić słowami jak się cieszę, choć myślę, że trochę tak, jakbym na początku drogi zawodowej wzięła głęboki wdech, chodziła kilka lat niepewna, a teraz spokojnie odetchnęła. Prawdę mówiąc, ja czułam się już szczęśliwa w pierwszej pracy, w anglojęzycznym przedszkolu. Było mi tam dobrze, dzieciaki były fajne i fajnie było być "Miss Magdaleną". Ciężko mi było zostawić dzieci i jeszcze ciężej, kiedy mając ochotę je odwiedzić, usłyszałam "