Chyba jestem w tym niewielkim procencie osób, które czy są singlami, czy są w związku, nie jarają się wcale 14 lutym i nie obchodzą jakoś szczególnie Walentynek. Nigdy specjalnie nie przejmowałam się tym a'la świętem i nigdy nie było u mnie słodkich kupidynków z gołymi pupciami ani czerwonego koloru. W sumie tylko raz dostałam Walentynkowe kwiatki - kiedy byłam zagrypiona i siedziałam zdechnięta w domu, a Mati zrobił mi niespodziankę i jak poszedł po zapas chusteczek do nosa, to wrócił z żółtymi tulipanami. Ładnie komponowały się wtedy z karminem mojego wysmarkanego do cna nochala. Walentynki wypadają nam nie w czas, bo zwykle kupujemy sobie fajne prezenty pod choinkę (Mikołajek nie obchodzimy, wolimy oszczędzać albo dołożyć do prezentu świątecznego), z kolei marzec mamy mocno urodzinowy (ja, on, nie wspomnę już, że Blue, ale jemu lepiej dać pudełko albo paczkę gumek do włosów). Okolice połowy lutego spędzaliśmy więc na fajnym obiedzie albo w kinie, zamiast kupować sobie pierdoły a