Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2017

Żelazko

Mamy już deskę do prasowania, żelazko i pierwsze prognozowe rachunki za gaz. Jest okej. Dalej jemy normalnie, czyt. nie zdzieramy jeszcze tynku ze ściany, ale profilaktycznie żelazko i deskę mamy sieciowo - supermarketowe, a cena obu nie przekroczyła stówy. Uznaliśmy, że do nauki prasowania nie potrzebuję najlepszych cudów techniki, a że żelazko ostatecznie jest zielone, w porywach do miętowego, jakoś przełknęłam gorycz odmowy.  Prasowanie z kolei ukontentowałam dwugodzinną sesją wsłuchiwania się w dźwięki wylatującej pary i podpytywaniem jedzącego M. czy kant koszuli jest już dostatecznie idealny. Spodobał mi się też efekt równiutko poskładanych ubrań w szafie i tknięta nagłym impulsem przeprasowałam pół szafy chociaż obiecywałam sobie, że "wieczorem będę pisać". Zadomowiliśmy się już totalnie, nie szukamy rzeczy po szafkach, a ja zdążyłam przyfurać miętową patelnię i zbić miętowy talerz. Co wcale nie zaburza ilości miętowego zaplecza sprzętów, narzędzi i gadżetów do kuch

Weekendowa ciąża

Przeżyłam weekendową ciążę. W 75% ją przeżyłam. Poczęcie nastąpiło rano i mam nadzieję, że sąsiadów nie było wtedy w domu. Problemem był już początek. Zaczęło się od płaczu. Płacz na "Zakochanym kundlu", bo biedny piesek, płacz na "Mój przyjaciel Hachiko", bo zdechnięty piesek, płacz na "Rio", bo nie było żadnego pieska. Na teledysku Eda Sheerana też płacz, bo biało - rudy kotek, a ja miałam dawno temu kotka i był małym kotkiem, do tego biało - rudym, a finalnie gdzieś poszedł i zaginął. Płakałam wieszając pranie, płakałam pod prysznicem, płakałam w łóżku. Dziecko sąsiadów też płakało, więc milej się płakało w takim towarzystwie, chociaż jak sobie przypomniałam że z niemowlakiem to właśnie płacz, niespanie, "niemanie" czasu i sikanie przy otwartych drzwiach to przestało być miło. Rano M. spytał czy jestem chora, bo miałam nosowy głos. - Nie jestem chora. To z płakania... - No to nie płacz. - Będę płakać! - Czemu? - Bo mi się chce!

Mieszkamy

No i mieszkamy. Razem. Sami. Nie w hotelu, nie pod Warszawą, nie u rodziców. W naszym wynajętym mieszkaniu. Rachunków wciąż nie mamy, więc carpe diem, ponad dwadzieścia trzy stopnie ciepła w pokoju i Martini w lodówce. Nie mam drewnianej chatynki z ładnym widoczkiem, zagajnika z chaszczami, uprawy marchewek, hamaczka w ogródku ani trudnego podjazdu jak myślałam, że będę mieć jak się wyprowadzę z domu. Nie mam kota, pięciu nowych powieści w szufladzie, samych warzyw w lodówce. Mam białe meble, pomarańczową kuchnię, czarny pompon do kluczy. Mamy mieszkanie. Siedzę po turecku, obok poduszka chmurka w gwiazdki, na stoliku herbata w pasiastym kubku. Jak zawsze. Ale nie jest jak zawsze, bo nie muszę iść po drewno, palić w piecu równocześnie doglądając gotującego się obiadu i zamiatać kuchnię. Gotowanie? Obiad M. zje w pracy, ja mam wczorajszą pizzę i dyniankę od teściowej. Odkurzanie? Nie będę odkurzać. Nie ma tragedii, a ja nie mam czasu. W tym całym bałaganie z rozmijającymi

Jak się mieszka?

Najczęściej słyszanym pytaniem jest ostatnio: "Jak Wam się mieszka?" i najczęściej już dwie sekundy później każdy żałuje tego pytania ;) "Hm... No wiesz. Wprowadziliśmy się miesiąc temu, ale tak naprawdę mało tu jesteśmy. Najpierw ogarnialiśmy przeprowadzki, umowy i papierki. Potem pojechaliśmy z M. do Warszawy, bo on musiał wracać, a ja miałam nadgodziny czyt. wolne dni, więc zrobiłam sobie wycieczkę. Wróciłam i mieszkałam sama przez tydzień. Później znów miałam urlop, więc trochę posiedziałam w mieszkaniu, trochę u M. w Wawie, a trochę nad morzem, bo sobie wyskoczyliśmy na trzy dni. Teraz jesteśmy razem u nas, potem M. znowu jedzie na chwilę do Warszawki i za chwilę zjeżdża na stałe, więc od listopada będziemy mieszkać razem i wtedy Ci powiem, jak się mieszka." Nikt nigdy nie łapie się gdzie aktualnie jestem, a ja sama latam jak fruwajec, będąc chwilę tu, chwilę tam. Jak mi się mieszkało samej w nowym mieszkaniu? Z jednej strony całkiem przyjemnie, z drugiej t

Błękitne obłoczki, niebieskie migdały

Nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy uwielbiają spać, jeść i nic nie robić. Byłam dumną przedstawicielką codziennych ćwiczeń, jedzenia marchewki i nauki języka japońskiego. Biegałam to tu, to tam, żyłam powietrzem, nie miałam na nic czasu. A teraz? Teraz mam katar, okres, urlop, kilka godzin sama na mieszkaniu, kiedy czekam na powrót z pracy M. i mnóstwo innych wymówek, żeby się obijać ;) Dziś M. śmieje się w Empiku, że kupi mi kubek z napisem: "Gratulacje, udało Ci się wstać z łóżka!", bo nagle zrobiła się ze mnie fanka snu. Śpię jak zabita bez melatoniny i melisy, rano to dla mnie gdzieś przed południem, a budzenie mnie to jak budzenie tygrysa bengalskiego. Gotuję, a w garnkach rządzą makarony, sosy i zupy. Jak nie jadłam sama w mieszkaniu, bo nie miałam weny, tak teraz dziwię się ile zmieszczę w tym zasuszonym żołądku pizzy, faszerowanych makaronowych muszli i mlecznej Milki. Shopping uprawiam z umiarem, bo jednak wolę kupować obieraczki do awokado, łazienkowe chodni

Faceci

Nie wiem czemu zawiodła mnie logika i czemu nie pomyślałam nawet przez chwilę, że mieszkanie z facetem będzie wyglądało mniej więcej tak jak wyglądało życie z szynszylem albo zajmowanie się dzieckiem. Czyli że nie będzie źle ani nie do zniesienia, bo przecież zawsze można sobie odmienić jak się chce albo jak się nie chce, ale że dużo rzeczy może nas zaskoczyć. I że nie będzie tak jak piszą autorzy w poradnikach dotyczących żywienia gryzoni, bo nikt tam nie powiedział, że najlepszą dietą szynszyli nie są ziółka zamawiane na www.drogiewydziwionekarmydlarozpuszczonychzwierzątek.pl tylko, że są to kable od klawiatur i szkolne lektury. Albo to że skoro szynszyle prowadzą nocny tryb życia oznacza, że noc przestanie być od spania, a będzie od wsłuchiwania się w gryzienie prętów, bębnienia w pręty, wydawanie dziwnych odgłosów. I że będę musiała powstrzymywać się od wywiezienia klatki z całym ekwipunkiem plus szynszyl na podjazd. I nie jak pokazuje reklama Bobovity, że dzieci są czyste, słodk

klucz

Piątek zaczął się wariacko i to nie tylko dlatego, że musiałam wstać po siódmej. Piątek był dniem załatwiania, jeżdżenia i pamiętania o tysiącu rzeczy. Załatwienia związane z mieszkaniem, wyjazdy, prądy, gazy, kupowanie przy okazji pierdół do domu. Znaleźliśmy wieszak idealny i M. niósł go przez pół sklepu, bo był ostatnim egzemplarzem. Ja niewiele brakło, a ze sklepu wyniosłabym białego szynszyla, ale cena (trzysta) i mina M. zbiła mnie trochę z tropu. Kupiłam za to wreszcie cukierniczkę. Też białą, ale dużo tańszą niż szynszyl, no i dostałam na nią zgodę. Wymiary wieszaka przekroczyły nasze oczekiwania, więc po rozłożeniu siedzeń okazało się, że muszę go trzymać, jeśli nie chcę żeby stukał mi w głowę. Stukał całą drogę. Potem był rajd po rodzicach, zabieranie białego stołu ze strychu, farelki od dziadka, kupowanie podstawek pod kwiatki i latanie po sklepach i Plusach. Plus robienie prania, pakowanie, zmniejszanie ogrzewania, wyrzucanie śmieci, znów jeżdżenie do rodziców, tym razem

Sto dni

Sto dni. Dla odmiany - w związku. Sto dni słodkości, sto dni miłości. Sto dni rollercoastera, sto dni zmian nastroju, sto dni mówienia: ""O Boże, a co jeśli ja się nie nadaję?" i "Dlaczego nikt nie powiedział, że to takie trudne?" Sto dni na zmianę poglądów, na naukę bycia razem i na naukę gotowania trochę inaczej niż wsypywanie surowego szpinaku do miski. Sto dni razem albo razem, ale osobno. Sto dni bycia sobą, pokazywania swoich najgorszych stron i najlepszych cech. Sto dni poznawania się, raz z poczuciem, że zna się wieki, raz że nie zna się w ogóle. Sto dni mięknięcia, sto dni dojrzewania. Sto dni. Zaczęłam gotować dla dwóch osób (choć ilość wody którą trzeba wlać do czajnika, żeby zrobić herbatę dalej jest dla mnie tajemnicą), robić kanapki z szynką i kolekcjonować ściereczki. Dalej nie opróżniam kosza na śmieci choć już nie bałaganię kubkami i kablami od prostownicy, suszarki i laptopa. Przejęłam władzę nad tabletem, telefonem i komputerem.

Obrzydliwi

"Ludzie są obrzydliwi" powiedziała moja koleżanka z ławki na biologii, kiedy byłyśmy jeszcze w liceum. Krew w kościach, bebechy w brzuchu, smarki w zatokach, śluzy, porody i wymiociny. Obrzydliwi? Może i jesteśmy. Ale nie z powodu natury. Jesteśmy obrzydliwym gatunkiem, bo żaden inny gatunek nie ma w sobie tyle zdolności autodestrukcji i równocześnie tyle złośliwości dla otoczenia. Nie plujemy jadem, nie zatruwamy śliną, nie zabijamy wzrokiem, a jednak jesteśmy toksyczni. Jesteśmy fałszywi i zakłamani, a im bardziej narzekamy na czyjś fałsz i obłudę tym bardziej sami robimy dokładnie to samo. Jesteśmy wredni, chamscy i mściwi, bo zamiast bezprośredniości i szczerości wybieramy obgadywanie za plecami.   Nie powiemy nic miłego, żeby powiedzieć coś co komuś dokopie. Jesteśmy mili kiedy coś od kogoś chcemy, jesteśmy wredni kiedy nie mamy powodu być wrednym. Oceniamy, szufladkujemy, opatrujemy etykietką i zakręcamy jak wekę, zanim postawimy ją na półce w ciemnej piwnicy

Gniazdko

Od nie pamiętam kiedy chciałam mieszkać sama. Sama. Z drobnym zastrzeżeniem, że do mieszkania przygarnę psa, kota, oba, po dwa albo może się zdarzyć, że jeszcze szynszyl w klatce. Bez rodziców, bez faceta, bez chłopaka, bez męża, bez dzieci, bez współlokatorów, koleżanki, kogoś z ogłoszenia i bez pająków. Sama. I pewnie gdyby nie to, że do mojego M. wprowadziłam się ja, a nie on do mnie to może dalej chciałabym być sama, sama, sama. Bo gdyby to on wszedł mi w paradę tak jak ja jemu i gdyby zrobił mi taki bałagan, mętlik i wszystko do kupy jak ja jemu, to chyba szybko wręczyłabym mu nakaz opuszczenia lokalu z racji tego, że przecież chciałam mieszkać sama, a on jest upierdliwy. Na szczęście on cierpliwy jest i łaskawy, a może po prostu zakochany, że co mu przeszkadza to mu przeszkadza, ale ja mu nie przeszkadzam, nawet jak mu przeszkadzam. Szczęście w nieszczęściu czy to mieszkanie, czy dom, czy namiot czy hotel, dogadujemy się tak samo dobrze, chociaż ani jedno ani drugie nie oc

Jestem żoną

Jestem żoną. Rozkapryszoną, nieznośną, wyluzowaną żoną. Sypiam z mężem w małżeńskim łóżku, wpychając głowę na nieswoją poduszkę, a włosy do nieswoich ust. Rano daję się budzić albo i nie. Wstaję zawsze później. Śniadań na ogół nie robię - robiłam tylko w miodowym miesiącu. Pakuję w usta kanapki na stojąco albo jem płatki też stojąc. Jestem jednak kochającą żoną, więc proponuję mężowi dolewkę Coli, bo "Dzisiaj to ostatni dzień kiedy pijemy Colę, od jutra gorzki Earl grey". Pakuję mu do pracy kanapki, pakuję Knoppersa. Jak nie ma kanapek to samego Knoppersa. Żegnam w drzwiach w męskiej koszulce i śpiochami w oczach. Zamiast romantycznych pożegnań - ziewam na całą rozpiętość szczęki. Przeważnie wracam do łóżka, przeważnie zostaję tam ile chcę. Nieprzyzwoicie się lenię, zagarniam dla siebie całą poduszkę, parskam w wyszarpywanego zwykle jaśka, mruczę, kręcę się, wiercę. Wstaję jak mi się znudzi. Łóżko ścielę, pokój wietrzę, bieliznę rozwalam po podłodze, co trzeba wrz