Przed nami ostatnia prosta - miesiąc do ślubu. Właściwie ogarnęliśmy już wszystko. Na szczęście całe to "wszystko" rozłożyliśmy całkiem ładnie w czasie - i kwestie załatwień i kwestie wydatków, dzięki czemu nie było aż takiego mętliku i drastycznej ucieczki pieniędzy z konta (wyrzucając z obiegu marzec, obfitujący i w kurs przedmałżeński i w obrączki i naprawę auta i urodziny. Masakra). Dziś wiem już chyba wszystko o weselu, zwłaszcza jeśli porównam siebie sprzed półtora roku lub - w wersji bardziej hard - siebie sprzed kilku lat. Zwłaszcza wtedy, kiedy psioczyłam na białe tiule i "wieśniackie" pierścionki, stawiając je na równi z ubezwłasnowolniem, udręką i drogą przed męki zwanymi potocznie małżeństwem. Byłam całkowicie zielona, jeśli chodzi o sprawy ślubne, seledynowa w kwestii wesela i zgniłozielona w sprawach mody ślubnej (zawsze mówiłam, że kolor miętowy rządzi). Odrobiłam lekcje solidnie, nauczyłam się wszystkiego o rodzajach materiałów na suknie,